piątek, 31 maja 2013

Kończy się maj, czas na stosik :)

Dzisiaj mamy ostatni dzień maja i mam przyjemność zaprezentować Wam stosik (a w zasadzie dwa...). Jeden z nich zawiera te pozycje, które przywiozłam z Targów Książki w Warszawie, a drugi resztę (biblioteka, prezenty, egzemplarze recenzenckie).

Targowy:

"Bez mojej zgody", "Kod królów" oraz "Nadzieja" to efekt wymiany organizowanej przez LC. Za to "Cinder" i "Michał Jakiśtam" zostały przeze mnie zakupione.

Różności:
 
 
A więc na samej górze widać "Arisjański fiolet. Cisza", powieść już przeczytana i zrecenzowana, jeszcze raz dziękuję Autorce za egzemplarz recenzencki  :). "Piętro" niżej leżą "Trzy metry nad niebem",  które dostałam z okazji urodzin, obecnie czytam i niedługo możecie spodziewać się ich recenzji. "Traktat o łuskaniu fasoli" to kolejny urodzinowy prezent. Jestem bardzo ciekawa tej pozycji i mam nadzieję, że się nie zawiodę. "Notatki samobójcy" wypożyczyłam z biblioteki całkiem spontanicznie, ponieważ tej powieści nie miałam nawet w planach. "Zwierzaki świata" są egzemplarzem recenzenckim od wydawnictwa G+J. Na zdjęciu brakuje jeszcze  "Dzieciaków świata" (takzę egzemplarz recenzencki) , ponieważ aktualnie pożyczyłam koleżance, ale które są już przeczytane i zrecenzowane.
 
Widzicie tu coś dla siebie? A może czytaliście którąś z wyżej wymienionych książek?
Życzę Wam miłego, weekendowego odpoczynku i samych ciekawych książek na te wolne dni!
Pozdrawiam, Owocowa.


poniedziałek, 27 maja 2013

Takich baśni dzisiaj się nie pisze ("Królowa Śniegu")

"Królowa Śniegu" - Hans Christian Andersen
 
 
Źródło okładki: KLIK
"Królowa Śniegu" to baśń znana od pokoleń, jednak ja nie pamiętam, bym poznała ją jako mała dzewczynka. Z tego powodu miałam ochotę nadrobić zaległości teraz, kiedy mam kilkanaście lat, chociaż wydawać by się mogło, że baśnie są przeznaczone dla młodszych czytelników. Ale według mnie to błędna teoria. Bowiem "Królowa śniegu" skrywa wiele metafor, które dobrze odkrywać niezależnie od wieku. Myślę, że takich baśni dzisiaj się nie pisze...
 
Książka opowiada o sile przyjaźni między Gerdą a Kayem. Kiedy Kay został zabrany na saniach przez Królową Śniegu i wywieziony przez bramy miasta, nie zdawał sobie sprawy co się z nim dzieje, bo w sercu i w oczach miał odłamki szkła, które pokazywały tylko złe rzeczy. Na szczęście znalazł się ktoś, kto o małym Kayu nie zapomniał i wbrew wszelkim przeciwnościom losu, wbrew innym postanowił go uratować - a tym kimś była Gerda.
 
"Czyż nie widzisz, jaka jest potężna? Czy nie widzisz, jak jej muszą służyć ludzie i zwierzęta, jak udało jej się przejść przez świat na bosych nóżkach? Nie powinna myśleć, że to myśmy użyczyli jej tej potęgi, ona tkwi w jej sercu, pochodzi stąd, że Gerda jest dobrym, niewinnym dzieckiem" ("Królowa śniegu", str.26.)
 
Z "Królowej śniegu" płynie mądrość życiowa, z której teoretycznie zdajemy sobie sprawę, ale na co dzień, często o takich oczywistych sprawach zapominamy. Mnie historia o potędze przyjaźni nauczyła, iż poświęcenie dla innych jest warte i nie należy patrzeć na korzyść, bo bezinteresowne czyny dają coś znacznie większego niż rzeczy materialne - radość z pomocy. Oprócz tego baśń ta uświadamia, że to jak wyglądamy nie jest najważniejsze, albowiem najważniejsze jest to, co nosimy w sercu.
 
Muszę wspomnieć jeszcze kilka słów o pięknym wydaniu. Twarda oprawa, grube kartki i cudowne ilustracje wykonane przez Vladyslawa Yerko - to zdecydowane atuty! Prace Vladyslawa Yerko są nietuzinkowe i bardzo umilają zapoznawanie się z tą ponadczasową historią o sile przyjaźni.
 
Jeśli jeszcze ktoś nie zna "Królowej Śniegu", powinien jak najszybciej to zmienić. To baśń piękna, nieskazana nowoczesnymi technologiami, przywracająca wiarę w ludzi i ich czyny. Myślę, że niektóre z jej zalet odkrywa się, kiedy ma się trochę więcej niż kilka lat, dlatego można po nią sięgać niezależnie od wieku. Po prostu takich baśni dzisiaj się nie pisze...
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu M!

środa, 22 maja 2013

"Arisjański fiolet. Cisza"

"Arisjański fiolet. Cisza" - Pola Pane
 
 
Źródło okładki : KLIK
Nasze życie jest pełne wygód. Mamy co jeść, pić, gdzie mieszkać, możemy spotykać się ze znajomymi, oglądać telewizję, czytać książki. Takich przykładów można mnożyć. Czy wyobrażacie sobie życie bez tych wszystkich przedmiotów, bez domu, w którym każdy bez obaw jest sobą? Przyznajcie, że codzienność nie rysowałaby się wtedy zbyt kolorowo. A Emily - główna bohaterka "Arisjańskiego fioletu" przez dziesięć lat mieszkała w schronie odcięta od tego, co nam wydaje się być czymś normalnym.
 
Dziesięc lat temu w Ziemię uderzyła kometa, a Emily i jej mamie udało się schować przed katastrofą. Przeżyły, nawet nie wiedząc, czy komuś się to jeszcze udało. Po długim czasie osiemnastolatka podejmuje decyzję - wychodzi na wolność. Tak też się stało. Opuściły z mamą schron i schowały się w pobliskim domu należącym kiedyś do dziadka. Już po krótkim czasie nastolatka postanawia wyruszyć na poszukiwana ludzi, roślinności, czy jakichkolwiek innych oznak życia. Po drodze widzi nadjeżdzający samochód, a zaraz potem wysiadającego z niego przystojnego chłopaka. Ale nie do końca takiego, jaki według jej rozumowania powinien być. Korin ma pomarańczową skórę i fioletowe oczy. Emily boi się, iż chłopak coś jej zrobi, dlatego ze wszystkich sił próbuje przed nim uciec. Ale wtedy czuje coś dziwnego i traci przytomność. Od tej pory jej życie zmieni się diametralnie. Czy znajdzie się w nim miejsce na miłość?
 
"Miłość jest jak skomplikowana reakcja chemiczna. Może pochłonąć i umysł, i ciało. Jednak niebezpieczna i destrukcyjna jest tylko miłość nieszczęśliwa. Nie ma nic bardziej budującego niż kochać z wzajemnością. Wówczas dysponuje się taką siłą, że można przenosić góry i burzyć mosty, rzeczy niemożliwe stają się możliwe" ("Arisjański fiolet. Cisza", str.148/149)
 
Ta książka zainteresowała mnie dzięki recenzji na pewnym blogu. Poczułam się zaintrygowana i miałam ochotę zapoznać się z treścią. Po pewnym czasie się udało - książka trafiła w moje ręce, mogłam pełna pozytywnych przeczuć rozpocząć lekturę. Przyznam, że odrobinę się rozczarowałam, ponieważ spodziewałam się czegoś, co całkowicie mnie porwie, pochłonie i nie pozwoli o sobie nawet na chwilę zapomnieć. Tak się niestety nie stało, ale nie było też źle. Książka ma zarówno plusy, jak i minusy, ale według mnie więcej jest tych pierwszych.
 
Zacznę może od samego pomysłu na powieść. Z samego opisu czytelnik nie dowiaduje się zbyt wiele i przyznam, że na początku dziwiłam się z tego, co kryje w sobie powieść. Jednak po jakimś czasie akcja przestała szybko biec. Na szczęście nie oznaczało to nudy. "Arisjański fiolet. Cisza" do ostatniej strony mnie ciekawił i jak najbardziej chcę poznać dalsze losy bohaterów. Jednak trochę mi szkoda, że Autorka nie dodała jeszcze jakiegoś jednego ciekawego wątku, który dodatkowo rozbudziłby moją ciekawość.
 
Bohaterowie byli różni. Niektórych polubiłam, Eryka nieco mnie irytowała (ale taka to była w końcu postać), a jeszcze inni szczególnie nie zapadli mi w pamięć. Ale główna bohaterka była ciekawą postacią. Miała zarówno wady, jak i zalety, dlatego była zwyczajnie ludzka. Korin to całkiem inna osobowość, co wynika też z jego pochodzenia. Momentami mi go trochę szkoda. Szkoda mi tego, że stracił przez genetykę coś tak ważnego. Jest jeszcze taka postać, która wzbudza zarówno zaufanie, jak i sympatię - Kori. To dziwna bohaterka, z problemami i tajemnicami, ale nie da się jej nie lubić.
 
Głównym tematem jest "więź", która połączyła Emily i Korina. Jednak nie bójcie się, to nie jest typowo schematowa historia. Moim zdaniem Poli Pane udało się w swój tekst wpleść coś świeżego. Interesującego i tragicznego zarazem. Współczuję osiemnastolatce sytuacji, w jakiej się znalazła i zastanawiam się, jak ja bym się na jej miejscu zachowała. Podziwiam ją za odwagę i determinację, myślę, że mało kto byłby zdolny do takiego poświęcenia.
 
Do książki dołączona jest płyta z piosenkami zespoły Rayne. Słuchając czuć klimat powieści i emocje Emily, ale z jakiegoś powodu nie wszystkie piosenki przypadły mi do gustu. Jednak soundtrack uważam za ciekawy dodatek, a nie nieodłączny element "Arisjańskiego fioletu", więc nie ma ryzyka, że przez to książka się nie spodoba.
 
Podsumowując, powieść ta momentami mnie zadziwiała, innym razem rozczarowywała, lecz ogólnie będę ją miło wspominała i mam ogromną ochotę na kolejną część. Mam nadzieję, że nie trzeba będzie na nią długo czekać. Książkę polecam zwolennikom romanasów paranormalnych, chociaż według mnie nie jest to typowa historia z tego gatunku, a także tym, których zainteresowała powyższa recenzja. Liczę na to, że się nie zawiedziecie.
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Autorce - Poli Pane!
 
 
 


poniedziałek, 20 maja 2013

O bardzo książkowej niedzieli...

Targi Książek w Warszawie to bardzo wyczekiwana impreza przez większość moli książkowych. Wczoraj także i mi udało się tam zawitać już drugi raz. Wspomnienia z zeszłego roku zachowałam bardzo dobre, więc o tym, że wybiorę się kolejny raz zadecydowałam już rok temu. Ale to były plany odległe i wydawało mi się, że jest jeszcze sporo czasu. Jednak wiadomo jak to z tym czasem jest... Biegnie, pędzi i na nic nie patrzy, więc ubiegłe targi pamiętam dość dobrze. Odbiegam od tematu... Dziś będzie o targach tegorocznych. Pełnych wrażeń, ludzi i oczywiście książek :)

Na miejscu byłam około godziny jedenastej. Po zakupieniu biletów udałyśmy się z koleżanką do środka, by spędzić kilka miłych godzin. Oczywiście książek nie brakowało, one na targach są prawie wszędzie i wręcz otaczają zwiedzających. Lecz na targach znalazłyśmy też czas wraz z innymi blogerkami, by spotkać się i wreszcie poznać "na żywo". Razem udałyśmy się na wymianę organizowaną przez LC i chyba każda z nas wyszła z niej zadowolona, bo można było znaleźć świetne książki. Mi udało się opuścić wymianę z "Nadzieją", "Kodem królów" oraz "Bez mojej zgody".  A potem przyszedł czas na spacerowanie, kupowanie i rozmowy. I oczywiście na książkach z wymiany się nie skończyło :D Zakupiłam dodatkowo powieść Ewy Nowak "Michał Jakiśtam" oraz pierwszą część Sagi Księżycowej "Cinder".

Targi uważam za udane i cieszę się bardzo, że mogłam Was, dziewczyny poznać. Mam nadzieję, ż spotkamy się za rok :)
~~~
 
A co do recenzji "Arisjańskiego fioletu. Cisza" to ukaże się jednak w środę, bo nie skończyłam jeszcze czytać :)

sobota, 18 maja 2013

Kiedy, co i jak ;)

Dzisiaj bardziej informacyjnie. Od ostatniego postu minęło kilka dni, więc chciałam dać znać kiedy następna recenzja itd. A więc czytam teraz "Arisjański fiolet. Cisza" i recenzję planuję zamieścić w poniedziałek (mam nadzieję, że się wyrobię... :D). A potem w czwartek planuję tekst o klasyku literatury dziecięcej czyli o "Królowej śniegu".
Jutro zapowiada się ciekawy dzień, ponieważ jadę na Warszawskie Targi Książki i być może zrobię później tu, na blogu jakąś relację ;)
Życzę wszystkim miłego weekendu! ;)

poniedziałek, 13 maja 2013

"Sztuka uprawiania róż z kolcami"

"Sztuka uprawiania róż z kolcami" - Margaret Dilloway

Źródło okładki: KLIK
Gal od dzieciństwa cierpi z powodu choroby nerek. Jednak na co dzień stara się normalnie żyć. Uczy biologii w katolickiej szkole i hoduje róże, co jest jej prawdziwą pasją. Pewnego dnia w jej życiu zjawia się piętnastoletnia Riley - siostrzenica, której nie widziała od lat. Od tej pory jej życie bardzo się zmienia. Jesteście ciekawi jak potoczą się jej losy?

Zacznę może od bohaterów, którzy byli ciekawymi postaciami. Według mnie najbardziej interesująca była Riley, a nie główna bohaterka Gal. Piętnastolatka została zaprezentowana jako tajemnicza i ciężka do zrozumienia postać. Czasami dziwiłam się i miałam ochotę jej zapytać "O co Ci chodzi?", a innym razem doskonale rozumiałam jej postępowanie. Ale zdecydowanie ją polubiłam za dojrzałość i silną osobowość. Gal to również interesująca bohaterka, ale nie wywarła na mnie ogromnego wrażenia i momentami wydawała się być jakby "bezbarwna". Jednak zdaję sobie sprawę, że na jej zachowanie wpłynęły wcześniejsze wydarzenia i dlatego trudno postawić się w jej sytuacji.

Przyznam, że akcja nie pędzi, a momentami nawet się "wlecze". Mimo to, chociaż sama do końca tego nie rozumiem, coś mnie do tej książki przyciągało. Nawet w tych nudniejszych momentach, kiedy całość jakby się rozmywała na kolejnych stronach, czułam potrzebę poznania dalszych losów bohaterów. Chociaż nie zaprzeczam - całość czytałam dość długo...

Plusem powieści jest fakt, iż przekazuje pewne wartości i uczy, że nie należy się poddawać. Książka uzmysłowiła mi również jak ważna jest rodzina i że każdy potrzebuje miłości od najbliższych. Riley już w wieku kilku lat była zaniedbywana przez matkę, co zapewne wpłynęło na jej postawę i nauczyło samodzielności. A Gal mając ponad trzydzieści lat przed przeprowadzką piętnastolatki mieszkała sama i na pewno często nie było jej z tym łatwo. Dlatego właśnie te dwie trochę zagubione i pokrzywdzone przez los osoby w końcu powoli zaczęły odnajdywać "wspólny język".

W książce często poruszany jest temat róż, ponieważ jest to pasja głównej bohaterki. Z tego powodu powieść zawiera kilka pojęć, które pomimo iż były jakoś objaśniane, dla mnie są nadal obce. Z jednej strony informacje o tych pięknych kwiatach momentami mnie denerwowały i nie wydawały się interesujące, lecz ta sprawa ma też drugą stronę medalu. Myślę, że po części dzięki różom książka wyróżnia się czymś z tłumu i jest to jej charakterystyczny znak.

Podsumowując, "Sztukę uprawiania róż z kolcami" będę dość miło wspominała. Przyznam, że czytałam w swoim życiu lepsze książki, ale w rezultacie powieść wypada dość korzystnie. Zwolennicy wartkiej akcji pewnie poczują się zawiedzeni, lecz ja czytając tę książkę starałam się odkrywać drugie dno i jak najlepiej ją odebrać. Według mnie warto sięgnąć po tę pozycję i na chwilę zatonąć w rozmyślaniach, dlatego wszystkim Wam ją polecam.

sobota, 11 maja 2013

"Dzieciaki świata"

"Dzieciaki świata" - Martyna Wojciechowska

Źródło okładki : KLIK
Każdy z nas był, albo jest jeszcze dzieckiem. Chociaż... czy w głebi duszy dzieckiem nie pozostajemy na zawsze? Te małe osoby cechuje radość i pozytywne podejście do życia, a to mogą robić także starsi. Ale, ale! Nie na całym świecie dzieci mają takie własnie dzieciństwo. W różnych zakątkach świata przybiera ono nieco inny obraz. Książka "Dzieciaki świata" Martyny Wojciechowskiej w krótki i przystępny sposób ukazuje życie pięciorga dzieci.

Poznajcie Zuzu, Lien, Matinę, Mebratu i Mali. Wszystkie wymienione dzieciaki mają mniej niż dziesięć lat i żyją w całkiem odmienny sposób, niż ten znany nam w Polsce. Co powiecie na to, iż Lien mieszka na wodzie? A jak zareagujecie na fakt, że Matina to żywa bogini? To tylko bardzo mała część niespodzianek jaka czeka na Was w niezwykłej książce Martyny Wojciechowskiej.

Książka "Dzieciaki świata" wciągnęła mnie i zaciekawiła już od pierwszej strony. Nie spodziewałam się, że przeczytam ją w takim tempie i że pozycja ta aż tak bardzo przypadnie mi do gustu. Jakie plusy posiada powieść? O tym po kolei w dalszej części recenzji.

Po pierwsze urzekło mnie wydanie. Twarda, trudna do zniszczenia oprawa gwarantuje, że do tej ksiażki można często wracać. A mnogość pięknych, kolorowych zdjęć w środku przykuje uwagę każdego (nie tylko małego) dziecka. Myślę, że ciężko znaleźć obecnie na naszym rynku tak doskonale wydaną książkę podróżniczą dla dzieci.

Kolejnym plusem jest fakt, że każdy rozdział dotyczył całkiem innego dziecka. Wszyscy bohaterowie byli ciekawi i mometami nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. W Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich zachowań, które mają miejsce w różnych zakątkach świata. A ta publikacja uświadamia ile świat skrywa przed nami tajemnic i jak może zaskoczyć. Przykładowo nie wydaje nam się zwyczajne, żeby dziewięcioletni chłopiec sam zarabiał po to, by mógł się uczyć, a do rodziców kilkuletnich dziewczynek przychodzili ludzie i mówili, że ich córka jest żywą boginią.

Dodatkowo ta książka to skarbnica wiedzy. Ale nie suchej i nudnej, tylko przedstawionej w naprawdę atrakcyjny sposób. Dzięki temu zarówno najmłodsi, jak i starsi mogą z zaciekawieniem poznawać świat. Na szczęście nie jest to tylko i wyłącznie wiedza z dziedziny geografii. Na koniec każdego rozdziału były przedstawione i krótko opisane "tematy do rozmowy", które coś chciały uzmysłowić czytelnikowi. Przyznam, że z każdego tego typu tekstu można się czegoś na uczyć i wyciągnąć pewne wnioski na przyszłość.

Podsmowując, uważam, że jest to doskonała książka dla dzieci, ale nie tylko. Każdy, niezależnie od wieku może się czegoś z tej pozycji nauczyć. Ja nie spodziewałam się takiej dawki ciekawostek i zdjęć, więc jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Według mnie po przeczytaniu "Dzieciaków świata" można zacząć bardziej szanować to, co mamy i cieszyć się z małych rzeczy. Gorąco polecam!

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu
 




czwartek, 9 maja 2013

"Intruz" - film

"Intruz" - film
Reż. Andrew Niccol

O "Intruzie" chcąc, nie chcąc słyszałam. Ale jakoś mnie do niego specjalnie nie ciągnęło. Jakaś dziewczyna, jakieś postace z innej planety, jakieś dusze wstrzykiwane do innych ciał. Co to właściwie jest? I co tak zachwyca sporą rzeszę czytelników? Nie wiedziałam. I najprawdopodobniej dalej żyłabym w nieświadomości, gdyby nie fakt, że po części przypadkiem poszłam do kina na ekranizację powieści Stephanie Meyer. Bez zbytniego entuzjazmu, bez większego przekonania zasiadłam na jednym z miejsc. Po dwudziestopięciominutowych reklamach zaczęło się. "Uff, nareszcie" - w takiej chwili tylko takie myśli są w stanie cisnąć się widzowi na myśl...

Początek nie zachwyca. Mogę nawet powiedzieć, że był przeciętny. Ale wiadomo - oglądam dalej i próbuję być na bieżąco z nieco poplątaną (jak mi się wtedy wydawało) fabułą. Na szczęście jest coś, co podoba mi się od początku - gra głównej bohaterki. To niezdecydowanie, rozdarcie, przerażenie wymalowane na twarzy. I zaczynam się coraz to lepiej bawić, coraz bardziej wciągać.

Mniej więcej połowa filmu. Jestem już zaaferowana całą historią. Przeżywam rozterki Wagabundo, jej cierpienie. Ale czuję też swego rodzaju podziw, za tę wewnętrzną siłę i wiarę w swoje czyny. Niby zdaję sobie sprawę, że to science-fiction i wszystkie wydarzenia są tak nieprawdopodobne, ale niektóre problemy są naturalne i dla nas, zwykłych ludzi.

Podsumowując ten nieco chaotyczny tekst, uważam, że "Intruz" jest filmem wartym uwagi. Oczywiście nie jest to arcydzieło, lecz bardzo dobrze mi się go oglądało i naprawdę miałam miłą niespodziankę, kiedy zobaczyłam tę ekranizację. A jak to jest z książką? Nie mam pojęcia, ale chyba będę musiała sama się o tym przekonać.

niedziela, 5 maja 2013

"Zwierzenia Britt-Mari"

"Zwierzenia Britt-Mari" - Astrid Lindgren
 
 
Źródło okładki : KLIK
W naszych czasach nie wyobrażamy sobie życia bez telefonów, komputerów i innych nowoczesnych sprzętów. Młodzież XXI wieku jest oswojona z technologią i dla wszystkich jest to naturalna sprawa. Jednak wiadomo, że jakiś czas temu młodzi ludzie spędzali inaczej czas - przebywali na świeżym powietrzu, a nie siedząc w jednym miejscu i patrząc się w ekran monitora. Wtedy też pisano listy. Teraz wydaje nam się to być dziwne i nieco staromodne. Ale przecież taka forma kontaktu ma znacznie większy urok niż krótkie wiadomości na popularnych portalach społecznościowych...
 
Britt-Mari to piętnastolatka, która prowadzi korespondencję z pewną dziewczyną. Zwierza jej się z wielu sekretów i opowiada śmieszne historie. A ostatnimi czasy w jej życiu sporo się dzieje! Przeżywa pierwszą miłość, wiele szkolnyh perypetii, radości i rozczarowania.
 
Książka jest napisana w formie listów Britt-Mari do przyjaciółki (wyłączając sam początek powieści). Przyznam, że kiedy zaczynałam czytać tę historię nie wiedziałam z czym dokładnie będę miała styczność. Sam opis nie mówi zbyt wiele, ale znając talent i możliwości Autorki bez obaw chciałam poznać tę książkę. Teraz bardzo się cieszę, bo wcześniej nie czytałam dzieł Astrid Lindgren dla młodzieży. Poznawałam powieści dla trochę młodszych czytelników (które oczywiście są równie dobre!). Natomiast "Zwierzenia..." są nieco inne. Spokojniejsze, może odrobinę melancholijne, ale momentami także zabawne.
 
Główna bohaterka nie była wyidealizowana, co bardzo mnie cieszy. Pomimo faktu, że akcja rozgrywa się w innych czasach, niż te, w których teraz żyjemy, to współczesne nastolatki zapewne bez trudu się z nią utożsamią. Miała takie same, małe, jak i większe problemy i jej życie nie było usłane różami.
 
Niestety muszę zasmucić zwolenników wartkiej akcji. W książce nie ma zapierających dech w piersiach przygód i całość może wydawać się dosyć nudna. Ale mnie coś w tej książce urzeka... Taka rodzinna atmosfera, która w dzisiejszych czasach bywa trochę zapomniana. Britt-Mari nie jest pustą i nic nie znaczącą postacią - ona zdaje sobie sprawę z tego, jak ważne są nabliższe dla nas osoby. I chyba właśnie dzięki temu elementowi powieść przypadła mi do gustu. Przy niej odzyskuje się wiarę w ludzi i ma się okazję do chwili relaksu.
 
Podsumowując, fani Astrid Lindgren dostaną porcję czegoś innego, niż to, co można znaleźć w powieściach dla najmłodszych. Ale pewnie miłośnicy paranormali poczują się zawiedzeni. Według mnie "Zwierzenia Britt-Mari" przekazują pewne wartości i uświadamiają, że rodzina jest niezwykle ważna. Przynajmniej ja tak to odebrałam i nie żałuję czasu poświęconego tej książce. A czy macie po nią sięgnąć? Decyzję pozostawiam Wam...

sobota, 4 maja 2013

"Ciotki"

"Ciotki" - Anna Drzewiecka
 
 
Źródło okładki : KLIK
Rodzina to podstawowa grupa społeczna, która jest wspólnotą naturalną i społeczną. Jednak tak naprawdę sama sucha definicja niewiele o rodzinie mówi i nie oddaje jej największej wartości. Bowiem rodzina to osoby, przy których możemy być sobą i nie czujemy się w towarzystwie tych ludzi nieswojo. Osoby z jej kręgu są najbliższmy postaciami w naszym życiu - na dobre i złe. W powieści pod tytułe "Ciotki" mamy okazję poznać losy pewnej rodziny i ich poszczególnych, niezwykle wyjątkowych, charakterów. I nie są to same suche fakty, a wspomnienia dorosłej kobiety widziane oczami dziecka.
 
Najpierw nie wiedziałam czego się po tej książce spodziewać. Słowo "wspomnienia" jest w zasadzie bardzo ogóle i może dotyczyć całego ogromu spraw. Przyznam, że sam początek powieści nie zwiastował niczego dobrego - zwyczajnie się nudziłam i obawiałam, że taki stan utrzyma się do końca czytania. Ale nastąpiła miła niespodzianka i wtedy zaczęłam tę lekturę smakować. Powoli, z uśmiechem na ustach i dobrym nastrojem.
 
Książka w największej mierze dotyczy tytułowych ciotek, których było aż osiem. Każdej z nich został poświęcony jeden rozdział, dzięki czemu czytelnik ma okazję doskonale poznać historię danej kobiety. Ale nie tylko ciotek ta książka dotyczy. Moją sympatię zdecydowanie zaskarbił sobie rozdział zatytułowany "Babunia". To przy nim najlepiej się bawiłam i aż czułam niesamowitość tejże postaci.
 
Styl pisania Anny Drzewieckiej jest interesujący. Niezbyt prosty, ale jednocześnie zrozumiały dla przeciętnego czytelnika. Dzięki temu poznając dalsze losy rodziny nie czułam się przemęczona. Całość "chłonęłam" pełna pozytywnych odczuć. Jednak moim zdaniem to nie jest książka na jeden wieczór, chociaż jej niewielkie rozmiary mogą na to wskazywać. Według mnie ją należy poznawać po kawałku, tak, by czytanie nie stało się dla nas mechaniczną czynnością, a czystą radością.
 
Kiedy wciąż bardziej i bardziej poznawałam losy przeróżnych osób, czułam się w tej rodzinie coraz lepiej. Od całej powieści bije taki niepowtarzalny i prawie niemożliwy do podrobienia klimat. Cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z tą nietuzinkową książką i myślę, że od czasu do czasu będę wracała chociażby do fragmentów tejże powieści. Myślę, że może to być świetne lekarstwo na smutki i doskonały kompan do odpoczynku. Ale nie polecam wszystkim, bo myślę, że nie każdy lubi tego typu książki. Powieść powinna przypaść do gustu zwolennikom ciepłych i nieco nostalgicznych historii.
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu M!