środa, 31 grudnia 2014

Jaki był 2014 rok?

Źródło grafiki: KLIK
Przede wszystkim dziwny. Pod różnymi względami pomyślny - dobrze napisane egzaminy gimnazjalne i dostanie się do wymarzonego liceum. Jednak z drugiej strony nie należał do najlepszych. Pracowity, momentami wykańczający i wyciskający łzy z oczu. Spokojny, lecz i zaskakujący. Jak to z życiem bywa.

Pod względem ilości przeczytanych powieści na pewno nie było najlepiej. W pierwszej połowie roku intensywnie przygotowywałam się do kwietniowych testów, zaś w nowej szkole musiałam najpierw się odnaleźć, poznać panujące tam zwyczaje, zaangażować się w wykonywanie obowiązków. Czego wynikiem było mniej wolnego czasu, niż bym sobie życzyła.

Jednakże przeczytałam oczywiście książki godne polecenia. Są to np. "Życie Pi", "Upalne lato Marianny", "Upalne lato Kaliny", "Bez mojej zgody", "Sztuka słyszenia bicia serca", "Dwie Marysie", "Dziesięć płytkich oddechów", "Opium w rosole", "Tak wygląda szczęście", "Zabłądziłam" i inne :)

A tak ogólnie to...

W maju już trzeci raz odwiedziłam Targi Książki w Warszawie. Było niesamowicie! Nie dość, że w sobotę miałam akurat szesnaste urodziny, poznałam w dodatku kilka wspaniałych blogerek. Liczę na powtórkę w maju 2015!

5 lipca udało mi się być na genialnym festiwalu. Open'er kusił mnie już od jakiegoś czasu, a wraz z przejściem przez bramki przy wejściu zostałam oczarowana. Tyle cudownych, zdolnych artystów w jednym miejscu, smak wakacji, niepowtarzalna atmosfera... Bardzo chciałabym w przyszłym roku zagościć tam kolejny raz i to na dłużej.

I trochę innych wakacyjnych wspomnień.

     
Open'erowy pancake :3

Po czasie dwumiesięcznej regeneracji wstąpiłam w progi nowej szkoły. Nie powiem, żeby początki należały do najłatwiejszych - inne miasto, całkiem nowa klasa, w której nie znałam nikogo, kolejny etap w życiu. Na szczęście było warto - jestem zadowolona z wyboru :)

Wróćmy jednak do spraw Wyspy. Wiem, że w tym roku były momenty, kiedy odzywałam się nieczęsto. Mimo wszystko się nie poddałam i zostałam w blogosferze, co mnie cieszy - odejść stąd byłoby sporą stratą. Liczę, iż 2015 rok będzie obfitował w naprawdę dobre przeczytane książki, obejrzane filmy, przesłuchane piosenki oraz wiele inspirujących postów.

Udanego Sylwestra, Kochani! Ja co prawda zamierzam spędzić go spokojnie, gdyż zdecydowałam się na pozostanie w domu (nie martwcie się, na tę okazję zaopatrzyłam się w II tom "Ostatniej spowiedzi"!!!). Wam życzę szampańskiej zabawy, jeśli tak lubicie witać Nowy Rok. A jeżeli również nie wybieracie się na imprezę, życzę po prostu miłego wieczoru. Niech 2015. będzie dobry, pełen motywacji, zdrowia i radości.

Do napisania!

sobota, 27 grudnia 2014

Każdego dnia

Źródło grafiki: KLIK
Tik, tak, tik, tak. Zegar tyka, odmierza sekundy i godziny, które szybko zamieniają się w całe dni, a potem tygodnie. Niedawno zaczynał się Adwent - czas oczekiwania, wielkich przygotowań i cudów. Zaledwie tydzień temu czekałam jeszcze na Boże Narodzenie. Było czuć, że to wielkie wydarzenie jest już naprawdę blisko. Wszędzie życzenia, świąteczne urocze piosenki i przystrojone drzewka. A teraz - zaledwie kilka dób później - jesteśmy po wielkim świętowaniu. I w związku z tym naszła mnie pewna refleksja.

Przed Świętami słychać wszędzie o pomaganiu i życzliwości - że warto, że w ten grudniowy czas czujemy potrzebę bycia dobrymi ludźmi, że wtedy jakoś bardziej się chce. To z jednej strony budujące, ale z drugiej... smutne. Czy naprawdę pragniemy być dobrzy tylko w momencie, gdy taką postawę wręcz wymusza cała świąteczna otoczka? Czy bycie dla siebie nawzajem prawdziwym bliźnim nie opłaca się na co dzień? 

Rzecz jasna było to pytanie retoryczne. Cztery niedziele Adwentu mijają bardzo szybko, to jedynie ułamek roku. Niepowtarzalny i niesamowity, lecz niezastępujący kolejnych jedenastu miesięcy. 

Codziennie jest okazja, aby zrobić coś dobrego. Zawsze należy mieć szeroko otwarte oczy i serce, pomóc tym, którzy nas potrzebują. Każda pora roku jest dobrym czasem, aby uśmiechnąć się do spotkanej osoby. Zawsze możemy, musimy po prostu chcieć

Nie mówię, że należy cały czas wymagać od siebie pozornie wielkich rzeczy. Zacznijmy od tych drobnostek, bo to przecież one tworzą większe rzeczy. Jednak pamiętajmy - bycie dobrym człowiekiem liczy się zawsze. Wczoraj, dziś i jutro. Każdego dnia!

wtorek, 23 grudnia 2014

To dobry czas...

...by złożyć Wam życzenia!

Kochani!
Już jutro czeka nas Wigilia - zbliża się niepowtarzalny czas, który był wyczekiwany przez Adwent. Z tej okazji pragnę życzyć Wam dużo wiary, miłości, zdrowia, uśmiechu, radości z dawania i dostawania. Żeby przez te kilka dni na pierwszy plan wysunęła się rodzina i godziny z nią spędzone, a nie laptopy i telewizory. Niech na stole goszczą pyszne potrawy, a Mikołaj nie zapomina, że przez cały rok grzecznie na niego czekaliście. Niezwykłego Bożego Narodzenia!

U mnie już klimatycznie, z głośników często da się słyszeć głos Michaela Buble (rzecz jasna
A to pierniczki, które piekłam razem z babcią.
Muszę przyznać - pachną bardzo zachęcająco!
w świątecznym repertuarze!), przewijają się odpowiednie na ten okres lektury (jeszcze zamierzam złapać trochę czasu i poświęcić go między innymi "Noelce", która przecież jest idealna na te dni). Ale oczywiście czeka jeszcze pomoc w kuchni, gdzie jest co robić (i dobrze, w taki czas to szczególnie miłe!)

Wesołych Świąt! :*

sobota, 13 grudnia 2014

Urodziny, rozgardiasz i grudniowy nastrój!

Hej Kochani, witam Was w ten sobotni, grudniowy wieczór!

Przed chwilą (dobrze, kiedy to czytacie minęło już pewnie nieco więcej czasu, ale...) przypomniałam sobie, że mój blog 8 grudnia obchodził drugie urodziny. W tym ostatnim rozgardiaszu kompletnie o tym zapomniałam, a kiedy już mnie oświeciło, trochę się zaniepokoiłam. Dlatego czym prędzej postanowiłam się zrehabilitować i chociaż dać znak życia na Wyspie! 

Nie będę podawała żadnych statystyk i bawiła się w matematyka, ale powiem "DZIĘKUJĘ". Dziękuję każdemu, który pozostawił u mnie nawet najkrótszy komentarz, każdemu kogo miałam przyjemność  poznać dzięki blogosferze i porozmawiać, każdemu, kto czyta ten post, bo jest to znak, że odwiedziliście Wyspę. Dziękuję Tobie! Zdaję sobie sprawę z faktu, że zamiast tłumnego przybycia kolejnych czytelników, należy raczej zauważyć odpływ. Pogodziłam się z faktem, iż regularne dodawanie postów wychodzi mi raczej marnie (czyt. nie wychodzi). Mimo to - wierzę w to, że prowadzenie bloga nie jest pozbawione sensu. 

Żeby nie wprowadzić smutnego nastroju wykorzystam ten post do poinformowania Was, że popadłam w świąteczny nastrój i kiedy mam chwilę na czytanie, to najchętniej łapię coś w Bożonarodzeniowych klimatach. Dlatego pozycje, które czytam lub będę czytała przed Świętami prezentują się bardzo dumnie i przede wszystkim, a jakże, w pasujących do pory klimatach.

"W śnieżną noc" i "Na Gwiazdkę" już podczytuję. "Noelką" już zachwycałam się dwa razy, lecz nie mogę sobie odmówić kolejnego spotkania z tą powieścią. Za to akcja "Pulpecji" ma swój początek 25 grudnia, tym bardziej to znowu Musierowicz (tak, ta pisarka zdominowała mój grudzień).
A na szczycie urocze czekoladki. W sumie trudno powiedzieć jaką funkcję spełniają na tym zdjęciu, ale na Waszym miejscu nacieszyłabym nimi oczy :D


Czas się pożegnać. Życzę Wam i sobie przetrwania tego tygodnia w dobrych humorach. Całe szczęście każdy dzień przybliża nas do Bożego Narodzenia, co sprawia, że widzę coraz intensywniejsze światełko w szarej rzeczywistości.

Owocowa

sobota, 6 grudnia 2014

"Rezerwat niebieskich ptaków"

"Rezerwat niebieskich ptaków" - Ewa Nowak
Źródło grafiki: KLIK
Ze skrywaną zazdrością zerkasz na modnie ubraną koleżankę. Nienaganny makijaż, włosy jakby przed chwilą opuściła salon fryzjerski, a w dodatku pod samą szkołę przyjeżdża po nią szofer. Myślisz: Ona to ma życie, o nic nie musi się martwić. Tylko... czy bogactwo naprawdę może służyć za wyznacznik poczucia szczęścia? Bynajmniej.

Sara Wiecka to nastolatka, której rodzice nie muszą martwić się o finanse, gdyż dostali tak duży spadek, że mogą spać spokojnie do końca swoich dni. Z tego powodu dziewczyna nie chodzi do publicznej szkoły, a do prywatnej, której zwyczaje znacząco odbiegają od typowej placówki. Kilkuosobowe klasy, opieka szkolnego psychologa, moduły zamiast lekcji i ogólne poczucie, iż jest jakby spokojniej. Na pierwszy rzut oka taki sposób nauczania wydaje się kuszący, jednakże nie od dziś wiadomo, że medal ma dwie strony. Tym bardziej, że problemy lubią się mnożyć w najmniej spodziewanym momencie. A pieniądze nie mogą być odpowiedzią na każde pytanie...

Wiecie, jak bardzo uwielbiam prozę Ewy Nowak. Jednak nie wszystkie jej powieści mogę zaliczyć do przeczytanych, a jedną z nich był do niedawna "Rezerwat niebieskich ptaków". Postanowiłam to zmienić, gdyż opis wydał mi się zachęcający, a tytuł intrygował. Znowu było poprawnie, refleksyjnie, ale też odprężająco.

W "Rezerwacie" pani Nowak porusza wiele kwestii. Od nastoletniego uczucia, przez "uwierające" różnice pomiędzy warstwami społecznymi, do tego, jak funkcjonować mogą rodziny, kiedy zabraknie w nich szczerej życzliwości. Tematy nie zostały przedstawione sztucznie, lecz realistycznie i z charakterystyczną dla książek Ewy Nowak przystępnością formy.

Bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Sara, Beata, Łukasz, Laura czy Ludwik to uczniowie pokroju tych, których mijamy na ulicach. Mają swoje troski, mniejsze i większe kłopoty. Są ciekawymi, godnymi uwagi nastolatkami.

Oczywiście polecam Wam "Rezerwat niebieskich ptaków", ale jednocześnie przypominam, że to powieść o młodzieży i też pewnie głównie przez taką kategorię wiekową doceniana. Aczkolwiek jest to książka na tyle mądra i na tyle przyjemnie napisana, że może umilić parę wieczorów każdemu, kto czuje, iż warto po nią sięgnąć. 

niedziela, 30 listopada 2014

"Kosogłos" - w moich oczach po przeczytaniu i obejrzeniu

"Kosogłos" - Suzanne Collins

O całej trylogii jest niebywale głośno. Seria ma swoich wiernych fanów, a każdy kolejny tom trafiający na ekrany kin tylko wzmaga zainteresowanie i osiąga ono wtedy apogeum. W tym poście pragnę zwięźle opowiedzieć Wam o moich wrażeniach po przeczytaniu finałowej powieści, a następnie przedstawić swoje zdanie na temat ekranizacji pierwszej części "Kosogłosa".

Warto nadmienić, że bardzo lubię tę serię i muszę przyznać, iż pani Collins "odwaliła kawał dobrej roboty" wprowadzając zamęt do literatury młodzieżowej. Jednakże nie powiem, żebym kochała "Igrzyska..." całym sercem. Kończy się na sympatii i pewnej dawce emocji. Jednakże "Kosogłosa" byłam doprawdy niezmiernie ciekawa. Szalenie ciekawił mnie fakt, jak też zakończą się losy bohaterów. W mojej głowie tkwiło dużo pytań. Kogo wybierze Katniss? Kto w "Kosogłosie" straci życie? Jak to wszystko w ogóle będzie wyglądało?

Niestety, okazało się, że obyło się bez aż tak dużych emocji, jakie towarzyszyły czytaniu poprzednich tomów. Nie mówię, że było źle, lecz liczyłam na coś, co wbije mnie w fotel, przyprawi o szybsze bicie serca i pozostawi wręcz zdruzgotaną. Tymczasem przeżyłam to w stanie względnego spokoju. Jak widać, nie ma sensu oczekiwać zbyt wiele...

Ale pomimo małego rozczarowania muszę przyznać, że "Kosogłos" można zaliczyć do godnej polecenia młodzieżówki - tym bardziej, jeśli ktoś czytał "Igrzyska..." oraz "W pierścieniu..." i jest ciekawy losów Katniss i "spółki".
 A co do filmu...
Źródło grafiki: KLIK
Na początku pragnę nadmienić, że na poprzednie części chodziłam do kina przed poznaniem pierwowzoru. Bardzo nie chciałam powtarzać tego błędu, dlatego zabrałam się za wersję papierową "Kosogłosa". Niestety, nie zdążyłam skończyć go przed wizytą w kinie, aczkolwiek przeczytałam na tyle dużo, iż spokojnie wystarczyło to do pokrycia wydarzeń umieszczonych w pierwszej części ekranizacji. Uff.*

Pamiętam jak bardzo przeżyłam "WPO"... Ile emocji, jak duże zaangażowanie. Tym razem tak samo jak w przypadku papierowej wersji. Niby w porządku, ale dla mnie wciąż za mało, zbyt blado. Jednak 13. dystrykt został przedstawiony intrygująco, tak samo jak reszta elementów. Mimo tego lekkiego niedosytu bawiłam się dobrze i dosyć wciągnęłam w fabułę. Cichutki głosik w środku podpowiada mi, iż w drugiej części twórcy filmu wykorzystają swoje umiejętności w 100% i przygotują zapadający w pamięć, godnie zamykający trylogię, film.

A Wy czytaliście, oglądaliście?

*Rzecz jasna teraz jestem po skończeniu całej książki.

sobota, 15 listopada 2014

W listopadowe wieczory sprawdzają się stosy

Kochani Czytelnicy!

Wiem, że uwielbiacie podglądać co czytają inni i chwalicie sobie stosy. Dlatego właśnie myślę, że warto dzisiaj do Was z takowym zawitać. Tym bardziej, że: a) stosu nie było dawno; b) jest czym się pochwalić ;). Zatem zapraszam do oglądania!


Po lewej stronie na samym dole widać "Mistrza i Małgorzatę" (ładne wydanie w Dedalusie w dobrej cenie!). Jestem w trakcie czytania, gdyż jest to moja szkolna lektura. Przyznam, że trochę trudno jest mi się w niej odnaleźć, ale może z czasem będzie lepiej. Piętro wyżej leży "Kosogłos", którego także własnie pochłaniam. Kiedyś już go zaczęłam, ale nie skończyłam. Teraz muszę to zmienić, gdyż wielkimi krokami zbliża się premiera kinowa pierwszej części (Czy Waszym zdaniem też bezsensowny jest fakt, iż podzielili go na dwa filmy? Ale...). I na górze leży cieniutki, ale bynajmniej nie słaby, tomik Wisławy Szymborskiej wypożyczony z biblioteki  - "Chwila/Moment". Jeżeli dziwicie się poezją w moim stosie, odsyłam do tego postu. 

Prawa strona również prezentuje się cudownie. Na dole "Blask", którego jestem ciekawa, a wyłapałam go w Dedalusie w takiej cenie, że nie mogłam sobie odmówić! "W śnieżną noc" zapowiada się uroczo, przyjemnie i przede wszystkim świątecznie :) Zamierzam przeczytać ten zbiór trzech opowiadań w grudniu, ażeby jeszcze mocniej czuć niepowtarzalny klimat Bożego Narodzenia. "Bóg zawsze znajdzie Ci pracę" to kolejny "zestaw" felietonów Reginy Brett. Wiecie, że jeśli nie mieliście styczności z jej twórczością, powinniście to zmienić? A na górze "Rezerwat niebieskich ptaków" Ewy Nowak. Autorka mówi sama za siebie. Nawet się nie obawiam, czy przypadnie mi do gustu, gdyż jej proza nie zawodzi.

Widzicie coś dla siebie? A może macie za sobą lekturę którejś z powyższych książek? Dajcie znać.

Mam nadzieję, że nie dajecie się jesiennej chandrze :) Trzymajcie się! 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Miało być zabawnie...

...wyszło żałośnie 
Źródło grafiki: KLIK

Całą rodziną zgodnie stwierdziliśmy, że niedzielny wieczór poprzedzający wolny od szkolnych zajęć poniedziałek możemy przeznaczyć na wizytę w kinie. Można się było domyślić, iż co do doboru repertuaru nie będziemy do końca zgodni. Jednakże doszliśmy do wniosku, że chcemy się odprężyć i nie zależy nam tym razem na ponadprzeciętnej wartości filmu. Zdecydowaliśmy, ze pójdziemy na "Dzień dobry, kocham Cię" w reżyserii Ryszarda Zatorskiego. Niestety, była to jedna WIELKA pomyłka.

Fabuła, jak to w komediach romantycznych, on i ona zakochują się nagle i bez pamięci. Pech chciał, iż on nie może rozczytać jej numeru telefonu, a w jego wkradł się jakiś błąd. Odnalezienie siebie w dużym mieście nie należy do najłatwiejszego zadania, toteż przyszła para nie spotka się od razu. Najpierw będą musieli przetrwać kilka śmiesznych, a może raczej żałosnych przygód.

Film zniechęcił mnie do siebie już w pierwszych minutach, kiedy to Szymon i Basia wpadają na siebie i od razu czują "miętę". Ale tego spotkania nie dało się chyba gorzej zorganizować! Uwierzcie, jeśli kiedykolwiek będzie wam dane to zobaczyć, padniecie ze śmiechu. Miałam nadzieję, iż będzie już tylko lepiej, ale bardzo się myliłam.

"Dzień dobry, kocham Cię" to po prostu denna, pusta i niezwykle naiwna produkcja. Momentami zabawna (za sprawą przyjaciela głównego bohatera), lecz i tym razem smutna wiadomość - humor na najniższym poziomie o bardzo wątpliwej jakości. Jednak w zestawieniu z całością bawi, bo... tylko to podczas oglądania pozostaje.

Nie spodziewałam się cudów, naprawdę, ale i tak liczyłam na przyjemną rozrywkę. Najprawdopodobniej dlatego, że "Tylko mnie kochaj" w tej samej reżyserii zaliczam do jednego ze swoich ulubionych filmów i swego czasu oglądałam go z niepokojącą aż częstotliwością. Trudno mi doczepić się do aktorów, gdyż moim zdaniem nie jest to ich wina. Aleksy Komorowski, Barbara Kurdej-Szatan, Olga Bołądź czy Maciej Musiał nie byliby złym wyborem, gdyby tylko scenariusz mógł się obronić...

Szczerze odradzam Wam obejrzenie "Dzień dobry, kocham Cię". Zwyczajnie szkoda na to czasu, lepiej spożytkować go produktywniej. Tak bezsensownej produkcji nie widziałam dawno. Wy nie musicie w ogóle przez to przechodzić...

piątek, 7 listopada 2014

"Zbuntowani"

"Zbuntowani" - C.J.Daugherty

Kiedy mały człowiek staje postawiony przed faktem, iż niedługo zacznie chodzić do szkoły, zazwyczaj jest podekscytowany. Pamiętam, że ja nie mogłam się doczekać, aż tylko rozpocznę edukację w zerówce. Kupowanie kredek, ołówków, kolorowych bloków, cieniutkich zeszytów i plecaka równało się przygodzie. Jednak kiedy mija kilka lat czar pryska. Nadchodzą czasy dni przepełnionych nauką dni, godziny frustracji i zakuwania. Na szczęście istnieją placówki, które kolejny raz wzbudzają w uczniu zapał do pochłaniania wiedzy, a bezsprzecznie zalicza się do nich Akademia Cimmeria.

"Nie da się cofnąć wyznania miłosnego. Nie można go tak po prostu odwołać i wymazać z akt. Pozostaje na zawsze." ("Zbuntowani", str. 377)

Allie i jej przyjaciele już dawno przestali być bezpieczni. Od pewnego czasu nastolatka nie może samotnie wyjść na długi spacer bez obawy, że już z niego nie wróci. Bo Nathaniel czuwa, zdesperowany i nieugięty. Jak dalej potoczą się losy nieprzeciętnych uczniów Cimmerii? I który z chłopców zostanie w sercu Allie? Na te pytania szukajcie odpowiedzi w czwartym już tomie "Wybranych"!

Tytuł - niby nieważna rzecz, niemal błahostka, lecz jednak to między innymi on ma zaintrygować potencjalnego czytelnika. Moim skromnym zdaniem polska wersja językowa nie zdała egzaminu i hasło "Zbuntowani" nie wzbudza we mnie specjalnych emocji, które miałyby spotęgować moją ciekawość do granic możliwości. Jednakże czym jest taki szczegół w porównaniu z faktem, że wyczekiwałam kolejnego tomu z niecierpliwością? Oczywiście w żadnym stopniu nie odwiódł mnie on od zakupu kontynuacji "Wybranych", tym bardziej, że dobrze wiemy, iż tytuł jedynie czasami oddaje klimat wnętrza. A w "Zbuntowanych" mamy dobrze znaną atmosferę z poprzednich części, co musiało oznaczać godziny przyjemnej rozrywki.

Styl autorki nadal cechuje łatwość odbioru i lekkość, co bardzo sobie cenię u C.J.Daugherty. Tym bardziej, że potrafi połączyć to z innymi elementami, o których można mówić w superlatywach. Mam na myśli na przykład tempo akcji. Z tą serią mam tak, że jej wydarzenia wciągają mnie w swój wir od pierwszej strony i trzymają w swoich łapkach dopóki nie przekręcę ostatniej kartki. Po drugie, warto wspomnieć o bohaterach, z którymi zżyłam się podczas tych czterech części i sympatycznie jest móc ich "spotkać" kolejny raz. Allie, Carter, Sylvain, Rachel, Nicole, Zoe - z tą grupą chętnie spędziłabym dzień i porozmawiała o sytuacji panującej w Akademii, ale też zamienilibyśmy parę słów na bardziej typowe tematy.

Trójkącik, no cóż... obecny. Allie się miota. Chce, nie chce, Kocha, nie kocha. Zależy jej i nie zależy. Ogólnie rzecz biorąc typowo, Kochani Czytelnicy. I pod tym względem "szału nie było", aż do momentu kiedy sprawy się wyklarowały i wreszcie doszło do sensownego rozwiązania sprawy. Zresztą "Zbuntowani" udzielają odpowiedzi także na inne dręczące czytelników pytania...

Czwarty tom "Wybranych" nie wybija się poza poprzednie części. Nie jest porażający i wprawiający w niemogący opisać się słowami zachwyt. Jednak miał w sobie to, co lubię w serii autorstwa Daugherty. Rzecz jasna skończył się w momencie, w którym nie powinien się był skończyć. Tym bardziej, że na premierę kolejnej części w Polsce prawdopodobnie trzeba będzie trochę poczekać. A jeśli nie znacie jeszcze serii o tej intrygującej szkole, odsyłam Was do "Wybranych". Odpoczynek i dobra zabawa w pakiecie!

piątek, 31 października 2014

Dorasta się do różnych rzeczy

Źródło grafiki: KLIK
Powiedzenie, że jestem osobą znającą się na poezji byłoby sporym nieporozumieniem. Chociaż język polski w szkole nigdy nie stanowił dla mnie problemu i jest tym ukochanym, to jednak analizowanie lirycznych uniesień i rozgryzanie kolejnych wersów nigdy nie sprawiało frajdy. Lekcje opierające się na tych zadaniach kojarzyły mi się bardziej z koniecznością , niż z niemal namacalnym dotykaniem myśli autora tekstu. Aż do pewnego momentu. Faktycznie - do niektórych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć.

Nadal rzecz jasna jestem daleka od nazywania siebie miłośniczką poezji, bo na takie miano trzeba sobie przecież odpowiednio zasłużyć - dużo więcej poznać, w jak największą liczbę tekstów pisanych wierszem się "wgryźć". Jednakże zrobiłam mały krok w tym kierunku. A tym krokiem było wypożyczenie z biblioteki tomiku z dziełami Wisławy Szymborskiej zatytułowanego "Chwila/Moment".

Stopniowo staram się zagłębiać w słowa podyktowane sercem Wielkiej Poetki. I wiecie co? Czerpię z tego ogromną radość. W momencie, gdy odkrywam kolejne "drugie dno" przepełnia mnie cudowne uczucie. Kiedy widzę jak wiele treści zawiera się w naprawdę krótkim fragmencie jestem pod wrażeniem. Niesamowite. Piękne. Niepowtarzalne. Wyjątkowe.

Niewątpliwie, aby zrozumieć się z lirycznymi formami trzeba być wyposażonym w niewyczerpane pokłady wrażliwości . Bo wiersze wymagają chęci pochylenia się nad drugim człowiekiem. Bo nie wszystko jest wprost. Bo cała zabawa polega na tym, aby zrozumieć jak najwięcej elementów skrzętnie ukrytych przed wścibskimi oczami czytelnika. Bo to coś trudniejszego niż obejrzenie kolejnego dennego programu w telewizji. A ta wspomniana wrażliwość na ten rodzaj sztuki mi imponuje, sama chcę się móc nią poszczycić.

I tak sobie myślę, że powinnam odkryć więcej perełek w poezji. To dobry czas, odpowiedni moment na "kolejny stopień wtajemniczenia literackiego". W zasadzie chciałam zakończyć ten post czymś autorstwa Szymborskiej, ażeby dopełnić ten tekst samym przedmiotem rozprawy. Tylko, że szybko okazało się, iż nie potrafię się zdecydować i wybrać jednego jej dzieła, które do tej pory poznałam... Tym bardziej, że długa jeszcze droga przede mną. Dlatego zostawię Was z pytaniem: czytacie wiersze? A jeśli odpowiedzieliście twierdząco na pierwsze pytanie - czyją twórczość polecacie?

niedziela, 26 października 2014

Aktywność wahadłowa

Źródło grafiki: KLIK

Jeśli chociaż w małym stopniu śledzicie mojego bloga, to pewnie nie uszło Waszej uwadze, iż moja aktywność na blogu przybiera wahadłowy charakter. Jednym razem wstawiam kilka postów w niedużym odstępie czasu, a potem milczę jak zaklęta przez znacznie dłuższy okres. Ostatnio miała miejsce ta druga opcja. A wiecie dlaczego? Ba, przyszło liceum. Nowa szkoła wprowadziła spory zamęt, odmieniła mój plan dnia i ucierpiała na tym Wyspa. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo i obędzie się bez strat... Ale dziś konkretnie nie na tym chciałam się skupić, a krótko powiedzieć o ostatnich refleksjach dotyczących mojego blogowania!

Jestem osobą, która niekiedy musi pomilczeć, zastanowić się i pobyć sama - znalazło to także odzwierciedlenie tutaj. Przez ostatnie tygodnie z prowadzeniem bloga nie było dobrze. Czułam, że nie robię tego na 100% swoich możliwości, czytelnicy uciekają, a pomysły dziwnym sposobem wyparowały z głowy i nie chciały wrócić. Pomyślałam sobie, że trudno, coś się kończy, coś zaczyna - widocznie to ten czas kiedy należy z prowadzeniem Wyspy się pożegnać.

Głupoty, prawda? To wcale nie był odpowiedni czas ani nic z tych rzeczy, a jedynie gorsza chwila! Jedna z tych, którą miewa też on, ona i Ty. A co to by było, gdyby każdy się wtedy poddawał i odchodził z opuszczoną głową? Nie ma tak łatwo, trzeba sobie radzić i znaleźć wyjście z sytuacji. I znalazłam!

Na razie koniec z egzemplarzami recenzenckimi, może i koniec w ogóle. Z biegiem czasu odkryłam, że pisanie stające się swego rodzaju obowiązkiem kompletnie mnie nie bawi, a raczej męczy. Skoro męczy - odrzucam. Tworzę bloga z pasji, nie po to, żeby myśleć o tym jak o konieczności. Chcę się dobrze bawić i postawić na spontaniczność, która daje prawdziwą frajdę. Z tym będzie łączyła się też szersza tematyka postów. Oczywiście książki pozostaną, bo bez nich sobie tego miejsca nie wyobrażam, ale myślę, że warto dać trochę przestrzeni innym tematom i moim małym fanaberiom. 

Mam nadzieję, że ze mną zostaniecie i dacie mi motywację, będzie mi wtedy bardzo miło! Tymczasem zostawiam Was z Rojkiem. Bo genialnie się go słucha, po prostu :))


sobota, 25 października 2014

"Dom nad jeziorem smutku"

  "Dom nad jeziorem smutku" - Marilynne Robinson
Źródło okładki: KLIK

Wiem, że powinnam napisać recenzję, zebrać myśli i umieć określić jak oceniam powieść Marilynne Robinson. Najchętniej zrobiłabym to jak najszybciej i jak najsprawniej, bo niestety bardzo trudno mi sensownie wypowiedzieć się na temat "Domu nad jeziorem smutku"...

Jest to historia dwóch sióstr - Ruth oraz Lucille, którym nie jest dany stały żywot z kochającymi rodzicami u boku. Najpierw opiekuje się nimi babcia, potem przychodzi kolej sióstr dziadka, a na koniec Sylvie - tajemnicza ciocia. Książka opisuje ich codzienność, relacje i zachowania.

Musicie mi wybaczyć moją słabszą formę i brak entuzjazmu, gdyż nie czuję, abym była w stanie napisać naprawdę błyskotliwą opinię "Domu nad jeziorem smutku". Z czego to wynika? Dużo obowiązków, zabieganie i chęć odpoczynku. Przeczytałoby się wtedy powieść wciągającą, rozchmurzającą i błyskotliwą. Tymczasem mi przyszło zmierzyć się z dziełem Robinson, określanym mianem współczesnej klasyki. No cóż, szło mi bardzo opornie i czytałam je długo.

Przede wszystkim opowieść o siostrach była dla mnie niebywale ciężka, zupełnie jakbym z każdą stroną była zmuszana dźwigać kolejny kilogram na swoich plecach. Przytłaczała mnie, wprawiała w melancholię. Tylko że nie miało to nic wspólnego ze stanem kiedy człowiek ma ochotę rozmyślać i dochodzić do wniosków - "Dom nad jeziorem smutku" mnie przygnębiał.

Dodatkowo nie mogłam się odnaleźć w sposobie pisania Marilynne Robinson, chociaż trzeba przyznać, iż kolejne zdania tworzyła z precyzją i wyczuciem, toteż nie zarzucam bynajmniej słabego stylu. Aczkolwiek nie zmienia to faktu, że chciałam mieć jak najszybciej lekturę za sobą, bo ani przez chwilę nie potrafiłam się nią rozkoszować. Widocznie to książka kompletnie nietrafiająca w mój gust, co oczywiście nie znaczy, że w Wasz również się nie wpasuje!

Mnie "Dom nad jeziorem smutku" nie wzbogacił wewnętrznie, ani nie porwał w wydarzenia. Tymczasem zdaję sobie sprawę, iż to nie jest proza mająca na celu zabawienie czytelnika. Niestety nie czułabym się dobrze polecając Wam przeczytanie tej książki, gdyż ja zwyczajnie się nudziłam. Wy sami podejmijcie decyzje i posiłkujcie się zdaniem tych, którzy potrafią lepiej oddać klimat owej powieści. Mnie tym razem się to niestety nie uda...

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu M!

sobota, 18 października 2014

"Błękitny zamek"

"Błękitny zamek" - Lucy Maud Montgomery
Źródło grafiki: KLIK
Nazwisko Montgomery najczęściej jest kojarzone z "Anią z Zielonego Wzgórza" - historią o rudowłosej dziewczynce uwielbianej przez płeć żeńską, z młodszej i trochę starszej kategorii wiekowej. Co smutne, bo już nawet nie zabawne, kiedy wspomniana powieść była moją szkolną lekturą nie przeczytałam jej w całości. Poznana jedynie częściowo, zaniedbana i odłożona. A potem mówiłam sobie, że przeczytam. Bo przecież tyle ludzi kocha. Bo tyle osób się na niej wychowało. Bo tyle czytelników poleca. Ale co tam, ja dalej nie mogę zebrać się w sobie... Za to pewnego razu będąc w bibliotece i stojąc przed półką z powieściami L.M. Montgomery, chwyciłam "Błękitny zamek".

Joanna jest starą panną wiodącą szary, monotonny żywot. 29 lat, zero perspektyw i radości z życia - tak w skrócie przedstawia się sytuacja głównej bohaterki. Co gorsze, mieszka z rodziną, która nadal tratuje ją jak dziecko. Matka oraz ciotka lubią nią rządzić i nie rozumieją, iż Joanna potrzebuje swobody, aby korzystać z tego, co oferuje świat. Kobieta godzi się ze swoim losem do czasu, aż dowiaduje się, że został jej najwyżej rok życia. W takiej sytuacji Joanna postanawia odrzucić obowiązujące konwenanse i robić to, co dyktuje jej serce.

"Błękitny zamek" jest historią krótką, napisaną zwięźle i na temat. Bez rozmachu, szumu i kolorowych baloników. Niesztuczna i prosta. A jednocześnie przyjemna i inna od książek, które tworzą pisarze dzisiaj. Z klimatem, który mógłby być jednak widoczniejszy, aczkolwiek grającym rolę subtelnego tła.

To powieść o marzeniach, ich snuciu i spełnianiu. "Błękitny zamek" pokazuje, iż warto mieć w swoim życiu sprawę, o którą chce się walczyć, z całych sil, zawsze. Warto też zwrócić uwagę, że Montgomery pokazuje jak z pozoru okropne sytuacje mogą się obrócić w korzystne dla nas okazje. Joanna dowiedziała się o chorym sercu, a to pociągnęło za sobą kolejne wydarzenia. Ile dzięki temu pięknych chwil ją spotkało, jak dużo niezapomnianych przeżyć!

Prosty język, nieskomplikowana fabuła i bohaterowie, których się polubi lub nie, ale nie ma się im za dużo do zarzucenia, bo to nie oni są tym razem najważniejsi - to czekało na mnie na kartach lektury. Cieszę się, że poznałam tę opowieść i mam nadzieję, że pewnego dnia zmobilizuję się również do "Ani z Zielonego Wzgórza", chociaż na razie mam dziwny "brak konieczności jej przeczytania". Ale wierzę, że to się zmieni, gdyż "Błękitny zamek" nie zniechęcił mnie do twórczości osławionej Montgomery.

sobota, 11 października 2014

Miasto, o którym zapewne słyszeliście

Chciałam zobaczyć "Miasto 44". Osławione, "obgadane" ze wszystkich stron i prawie przez każdego, podziwiane albo zmieszane z błotem. Musiałam wyrobić sobie własne zdanie. Bycie bierną w tym temacie nie było dla mnie tak satysfakcjonujące jak możliwość opowiedzenia się po jednej z dwóch stron. Teraz mogę zabrać głos i napisać "parę" słów na ten temat, zapraszam do przeczytania!

Źródło grafiki: KLIK
Jeżeli miałabym jednoznacznie się określić (jako zdecydowana fanka lub przeciwniczka owej produkcji), musiałabym stwierdzić, że sprawa nie jest taka prosta. Ale muszę przyznać, iż mentalnie przygotowywałam się na rozczarowanie, także koniec końców było raczej miłe zaskoczenie i radość, że... to nie było takie złe!

Ok, do ideału brakowało, co nieco irytowało i nie prezentowało się tak, jak teoretycznie powinno. Nie będę oryginalna i przyznam, że sceny, kiedy wszystko działo się w zwolnionym tempie mogłyby jak dla mnie przybrać zwyczajne tempo. Ale zobaczcie - jak duże to wzbudza kontrowersje, ile szumu wokół siebie robi. Czy taki zabieg w tym konkretnym przypadku się obroni, czy nie, jest inną sprawą, lecz przyciąga uwagę i się wyróżnia! Podobnie sprawa wygląda ze współczesną muzyką, która niektórych zniesmaczyła. Mnie niekoniecznie.

Tak, film odbierany jako całość przypadł mi do gustu i kiedy wychodziłam z kina miałam więcej pozytywnych odczuć (o ile można tak powiedzieć po obejrzeniu produkcji o powstaniu warszawskim...). Gdybym miała cofnąć się w czasie i zdecydować czy aby na pewno chcę poświęcić swój czas na "Miasto 44", zdecydowanie jeszcze raz poszłabym do kina (inna sprawa, że było to wyjście ze szkoły, także opcje były zawężone do tej jedynej). I polecam, bo warto. Tak, moim zdaniem warto.

czwartek, 2 października 2014

"Jedyna"

"Jedyna" - Kiera Cass
 
Źródło grafiki: KLIK
"Złam mi serce. Złam je tysiąc razy , jeśli zechcesz. Możesz z nim robić , co chcesz, bo należy tylko do ciebie." ("Jedyna", str. 302)
 
Do dziś pamiętam kiedy kupowałam pierwszy tom tej serii. Stałam się właścicielką "Rywalek" podczas ferii zimowych, ciekawa co też kryje w sobie seria Pani Cass. Jak mi się podobał pierwszy tom! Schematyczna, aczkolwiek szalenie urocza, wciągające i przyjemna powieść - właśnie tak odebrałam historię Ameriki. Nic więc dziwnego, iż aż paliłam się do przeczytania "Elity". Okazało się, że nie zrobiła ona na mnie aż takiego wrażenia jak poprzedniczka. Bardziej nijaka, jakby blada - już w dużo mniejszym stopniu czarująca. Nie znaczyło to jednak, że nie mam zamiaru poznać "Jedynej". Chciałam, naprawdę chciałam ją mieć i sprawdzić jaki poziom zaprezentowała tym razem Autorka.

America znalazła się w finałowej czwórce. Kiedyś zabiedzona Piątka z niezawodnym Aspenem u boku, teraz młoda kobieta mająca szerokie perspektywy i szansę zostania księżniczką. Mogłoby się wydawać, że szczęście jej sprzyja i do pewnego momentu jest to prawdą. Jednakże życie nie jest zawsze kolorowe. Ami będą nękały wątpliwości i zaskoczy ją kilka niekoniecznie miłych niespodzianek...

Powiedzmy sobie szczerze - rewelacji nie ma. Na pewno nie potrafię zachwycić się "Jedyną" w takim stopniu, jak podziwiałam "Rywalki". Myślę, że po części mamy już tak zwane zmęczenie materiału, a do tego wszystkiego dochodzi fakt, iż od literatury staram się wymagać coraz więcej, nie coraz mniej. Chociaż trzeba przyznać, że trzeci tom nie jest słabszy od "Elity". Całe szczęście, bo wtedy naprawdę byłabym niezadowolona. Tymczasem mamy trochę nudy, lecz także kilka zwrotów akcji oraz nowych elementów pasujących do układanki. 

Można odnieść wrażenia, że wraz z kolejną częścią America dorosła. Już nie jest AŻ TAK rozchwiana emocjonalne, AŻ TAK nie wybiega z objęć Maxona, tylko po to by przytulić się do Aspena i AŻ TAK nie zachowuje się jak rozkapryszona pięciolatka. Bynajmniej, nie odstawiła wszystkich swoich przyzwyczajeń na bok, ale wyraźnie widać różnicę i zmianę od "Elity". Tym razem główna bohaterka próbuje poradzić sobie z problemami, które napotyka na swojej życiowej ścieżce, a nie sama je sobie mnoży. Dzięki temu trójkąt przybrał w końcu poprawną formę (czyt. rozpadł się) i nareszcie można mówić, iż wiodący wątek miłosny opiera się na dwóch osobach, a nie trzech (ufff, w końcu tak być powinno!).

Początki bywają trudne i Kiera Cass zdecydowanie musi coś o tym wiedzieć. Bowiem pierwsze rozdziały "Jedynej" zapisały się w moim odczuciu jako te kompletnie bez polotu i przejawu kreatywności bliskiej zeru. Z czasem sytuacja ulega poprawie, żeby na ostatnich kilkudziesięciu stronach akcja mogła pochwalić się faktycznie niezłym tempem. Gdyby jeszcze taki stan rzeczy utrzymywał się przez całą książkę, byłoby milej.

Mimo wszystko CHYBA polecam. Niepewnie i nie na 100%, ale jednak lubię historię Ami i Maxona. Naiwna, momentami zbyt słodka i nieprawdopodobna, innym razem zadziwiająca, lecz na pewno daaaleeka od doskonałości. Nie dla czytelnika nienawidzącego tego typu młodzieżówek. Ale kto wie, może właśnie dla Ciebie? Na kilka niewinnych, leniwych godzin...

sobota, 27 września 2014

"Złodziej pioruna"

"Złodziej pioruna" - Rick Riordan
Źródło grafiki: KLIK

Nie zamierzam Was oszukiwać - nigdy nie byłam fanką mitologii. Opowieści o bogach, półbogach, herosach kompletnie mnie nie fascynują. Dlatego mity kojarzą mi się głównie z przykrym, szkolnym obowiązkiem. Imiona najważniejszych postaci nie zapadają mi głęboko w pamięć, a i same historyjki bardziej irytują, niż dostarczają jakichś wrażeń estetycznych, jak to z szeroko rozumianą sztuką być powinno. Do książek, które zawierają wątki mitologiczne również z reguły mnie nie ciągnie. Jednakże "Złodzieja pioruna" byłam niesamowicie ciekawa. Tyle zachwytów, pozytywnych opinii - stwierdziłam, że warto sprawdzić samemu, czy powieść o Percym mnie także zauroczy. Liczyłam, że może będzie to symboliczne podanie ręki na zgodę mitologii i chociażby troszkę porwie mnie ona w swój świat. Gdzie tam, tak pięknie nie było!

Percy Jackson jest dwunastolatkiem, który nie potrafi zagrzać długo miejsca w jednej szkole i w rezultacie ma już na swoim koncie bycie uczniem w kilku placówkach. Pojawia się pytanie - z jakiego powodu życie chłopca odbiega od normy? No cóż, związek z tym mają sami olimpijscy bogowie. Mieszają, kręcą i intrygują. A Percy wpada w sam środek wydarzeń i musi wyruszyć w podróż po Piorun Piorunów samego... Zeusa!

Nie będzie dzisiaj pisków, które miałyby wyrazić moje uznanie do "Złodzieja pioruna", bo ta książka to po prostu nie moja bajka. Ale mimo wszystko jestem rozdarta. Doceniam starania Ricka Riordana, widzę, że wykonał on ogrom pracy nad stworzeniem tej nietuzinkowej historii, zrobił to z sercem i widocznym zaangażowaniem. Absolutnie zauważam, iż "Złodziej pioruna" może się podobać, a fani mitologii będą wręcz zachwyceni. Tylko, że z całym szacunkiem do twórczości Autora muszę powiedzieć, że kiedy czytałam o przygodach Percy'ego, nie byłam zachwycona przedstawionym światem i nie potrafiłam przeżywać wydarzeń z bohaterami.

Samego Percy'ego polubiłam, lecz nie czuję się z tym bohaterem w jakikolwiek sposób związana i połączona literacką nicią. Zresztą z pozostałą częścią "załogi" sprawa wygląda podobnie - nic mnie nie ruszyło. Jednakże warto zauważyć, iż poprzez czytanie "Złodzieja pioruna" można w jakimś stopniu przyswoić sobie imiona części bogów olimpijskich i poznać jakieś fragmenty z mitologii, bo autor naprawdę sporo z niej zaczerpnął. 

Prawdę mówiąc nie mam dużo do powiedzenia na temat pierwszego tomu serii "Percy Jackson i bogowie olimpijscy". Jest to książka dobra i godna polecenia, ale nie przypadnie do gustu każdemu, a ja jestem tego najlepszym przykładem. Za to osoby lubujące się w takich klimatach, powinny jak najszybciej rozejrzeć się za omawianą pozycją. Ja nie planuję sięgać po kolejne tomy, lecz jestem ciekawa jak wygląda sprawa ekranizacji "Złodzieja pioruna", więc być może kiedyś się skuszę i zobaczę efekty pracy nad filmem na podstawie tej historii.

wtorek, 16 września 2014

Drogi Pamiętniczku...

Źródło grafiki: KLIK
Lubicie wspominać? Chętnie przywołujecie w swojej głowie chwile, które już nie wrócą, aczkolwiek sama myśl o nich maluje Wam na twarzy szeroki, szczery uśmiech? Jeśli na te pytania odpowiadacie twierdząco, to pewnie z przyjemnością zapoznacie się z tym oto postem. Zapraszam!

Kiedy byłam młodsza uwielbiałam "Pamiętnik księżniczki" i przeczytałam dobrych kilka części z tej serii. Tak naprawdę, chociaż po części już z takich książeczek wyrastam, nadal z sentymentem zerkam w miejskiej bibliotece na półkę dźwigającą słodki ciężar przygód Mii. I coś czuję, że to tylko kwestia czasu, a znowu sięgnę po powieści Meg Cabot, gdyż brakuje mi pełnych śmiechu chwil spędzanych z "Pamiętnikiem księżniczki". Jednak dzisiaj nie będzie konkretnie o zapiskach prowadzonych przez tamtą szaloną osóbkę, a o... moim "bazgraniu" w pamiętniku, które w pewnym momencie lubiłam tak bardzo właśnie dzięki wspomnianej książce.

Pomysł na napisanie tego tekstu wykiełkował w momencie przeglądania przeze mnie moich starych wynurzeń. Śmiechu miałam przy tym sporo i czasami aż wierzyć się nie chciało, że takie głupiutkie rzeczy znalazły się w pamiętniku. Ale mimo wszystko - bardzo, bardzo, bardzo przyjemnie jest móc powrócić w ten sposób do pewnych sytuacji, przypomnieć sobie siebie samą sprzed roku, dwóch, trzech... 

Od pewnego czasu już tak często nie zapisuję swoich emocji, przemyśleń, wydarzeń w ten sposób. Zaniedbałam to, szczerze przyznaję. Może w pewnym stopniu dlatego, że teraz to Wyspa daje mi możliwość przelania myśli, wygadania się - tylko że na nieco inne tematy. Doszłam więc do wniosku, że do pisania pamiętnika warto wrócić. Zapewne nie będę tego robiła każdego dnia, a z czasem mój zapał prawdopodobnie znowu osłabnie. Jednakże warto chociaż czasem do niego zajrzeć, skrobnąć "parę" słów długopisem, nie używając klawiatury. 

Pamiętnik to genialna pamiątka, po latach skarb. Na takowy sami możemy sobie zapracować. Warto z takiej możliwości skorzystać. To jak, stworzycie własny? :)

piątek, 12 września 2014

"Jesteś cudem"

"Jesteś cudem" - Regina Brett
Źródło okładki: KLIK

Był ostatni dzień wakacji. Unoszące się w powietrzu przygnębienie wymieszane z pewną ciekawością jak to będzie w nowej szkole, w liceum. Postanowiłam rozpocząć "Jesteś cudem", bo Regina Brett pokazała już w swojej poprzedniej powieści, że umie podnieść czytelnika na duchu i udzielić ogromnego wsparcia. Nie zaprzeczycie - to zawsze się przydaje. I tym razem było lekiem na smutki i wątpliwości!

"50 lekcji jak uczynić niemożliwe możliwym" - głosi podtytuł i jest to sama prawda. Jednakże Regina Brett nie będzie czarowała magiczną różdżką i wypowiadała zaklęć. Autorka felietonów w błyskotliwy, prosty, a przy tym wszystkim sugestywny sposób pokazuje, że codzienność nie powinna być nużąca, a inspirująca do działania i porywająca. Właśnie taka, jaka jest - z wybojami, przeszkodami, ale i wszystkimi skarbami!

Tak naprawdę "Jesteś cudem" jest łudząco podobne do "Bóg nigdy nie mruga" i stanowi jakby przedłużenie poprzedniej publikacji Brett. Jednakże wspólnych cech nie uznaję za minus, gdyż bardzo cieszy mnie fakt, iż również tym razem miałam okazję przeczytać felietony na tym samym poziomie, w równie optymistycznym klimacie. Pióro Pani Reginy jest niezwykle przyjemne i ucieszy oko niejednego czytelnika.

Nie będę tym razem bardzo się rozpisywała. Odsyłam Was do recenzji poprzedniczki i zostawiam z cytatem, który, mam nadzieję, rozpali Waszą literacką ciekawość do granic możliwości!

"Jeśli próbujesz być kimś innym, poniesiesz porażkę. Świat ma już taką osobę. Teraz potrzebuje Ciebie.
Ścieżka, którą wytyczysz, może nie mieć sensu dla nikogo na świecie oprócz Ciebie. I nie musi. Jest wyłącznie twoja.
Zacznij nią iść." ("Jesteś cudem", str. 230.)

piątek, 5 września 2014

"Opium w rosole"

"Opium w rosole" - Małgorzata Musierowicz
Źródło grafiki: KLIK

Z reguły się nie spóźniam. Na umówione spotkania przychodzę na czas albo nawet przed nim i nie lubię, kiedy ktoś chronicznie nie potrafi nigdzie zdążyć. Irytuje mnie przesadna flegmatyczność i wydłużające się długie czekanie na drugą osobę. Dlaczego więc sama zrobiłam ten błąd i spóźniłam się z przeczytaniem tej książki? Dlaczego nie zapoznałam się z nią do końca, kiedy była moją lekturą w pierwszej gimnazjum? Pewnie z jakiejś chorej przekory. Na szczęście czuję, że na dobre mi to wyszło, bo wtedy chyba nie odebrałabym tej powieści z tak ogromnym entuzjazmem!

"Dobry czyn, dobre słowo czy myśl powodują pozytywną reakcję w coraz to nowych osobach i mogą przenosić swój ładunek dalej i dalej - rosnąć w postępie geometrycznym i pomnażać zasób Dobra we Wszechświecie.
Wystarczy sobie to uprzytomnić, by poczuć ciężar tej odpowiedzialności.
Bo przecież naprawdę nikt z nas nie jest sam." ("Opium w rosole", str. 214.)

"Opium w rosole" jest piątą częścią Jeżycjady. Tym razem czytelnik ma okazję podglądać życie Borejków, Lewandowskich, Ogorzałków, profesora Dmuchawca, Kreski, Ewy Jedwabińskiej oraz przede wszystkim małej Genowefy. Rezolutna dziewczynka odwiedza różne rodziny i informuje ich, że przyszła na obiadek. Dzięki tym wizytom pozna wiele wartościowych ludzi i zachwyci się ludzką życzliwością, sympatią i miłością, którą powinniśmy okazywać każdemu. Kim jest i czego szuka Geniusia?

Nie wiem jak to się dzieje i w jaki sposób udaje się to Małgorzacie Musierowicz, ale jej książki napełniają mnie tak niesamowitym spokojem i innymi pozytywnymi uczuciami, że nie da się nie uwielbiać tego, co wyszło spod jej pióra. "Opium w rosole" cechuje się rodzinnym klimatem. Na kartach powieści niemal wyczuwalny jest zapach gorącego rosołu i równie pysznego drugiego dania. Najpiękniejszy jest sam fakt, że sukces został osiągnięty poprzez prostotę. Bowiem powieść to samo życie. Jednakże odpowiednio doprawione (czyt. opisane) okazuje się być całkiem magiczne i niepowtarzalne!

Ta część nie jest tylko wesoła i można powiedzieć, iż przeplata się ze smutkiem. Dotyka bowiem tematów niełatwych, lecz obecnych w życiu niejednego z nas. Ta historia mówi między innymi o tym, jak można zatracić się w pracy i innych obowiązkach, co często skutkuje osłabieniem się więzi z najbliższymi. A jak wiadomo obojętność i chłód bijący od matki, są dla dziecka ogromną karą. I taka też sytuacja miała miejsce tutaj. Oprócz tego "Opium..." zahacza o fałszywą miłość, no i ogólnie, jak to bywa u Musierowicz, widać jak ważna jest rodzina i jak piękna jest to wspólnota. Jedyna, niepowtarzalna i cudowna!

Polecam z całego serca. To idealna lektura na gorszą chwilę, do przeczytania ku pokrzepieniu. Lecz nie tylko. "Opium w rosole" nada się zawsze, bo przecież miłości i ludzkiej życzliwości nigdy dość. Dlatego koniecznie po nią sięgnijcie!

wtorek, 2 września 2014

3 książki, które powinnam przeczytać...

...a wciąż nie mogę się do tego zmobilizować

Jest tyle książek do odkrycia na świecie, że czasami człowiek już nie wie za co najpierw się zabrać. Nieprzeczytane stosy czekają w domu, biblioteki pełne są perełek, które aż proszą się o wypożyczenie, a księgarnie co chwilę kuszą dobrze zapowiadającymi się nowościami. I jak tu nie popaść w stan graniczący niemal z uzależnieniem i gromadzeniem coraz to nowych powieści? No cóż, chyba trzeba mieć naprawdę silną wolę... Niestety u mnie zalega "trochę" tych, które wciąż czekają na poznanie. I wiem, że powinnam po nie sięgnąć, bo przecież tyle dobrego się o nich naczytałam, więc to musi być coś genialnego. Ale cały czas coś i coś. Dlatego właśnie postanowiłam przedstawić trzy pozycje, których nie przeczytałam, a je posiadam. Oczywiście jest to jedynie bardzo niewielki ułamek wszystkich, ale to zawsze coś. Może dzięki temu się w końcu zmobilizuję? Zobaczymy :) Teraz Wy zerkajcie co też między innymi na mnie czeka.

Źródło grafiki: KLIK
1. "Złodziejka książek"
Tak, tak, wiem. Podobno genialna, cudowna, niepowtarzalna i w ogóle. A ja cały czas zwlekam i zwlekam. Ale nadrobię te braki, muszę!









Źródło grafiki: KLIK
2. "Jane Eyre. Autobiografia"
Tutaj sama nie wiem czego się spodziewać - czy odbiorę ją z ogromnym entuzjazmem, a może raczej troszkę znudzi mnie papierowa wersja opowieści o Jane? Kiedyś obejrzałam ekranizację i miałam mieszane uczucia, toteż nie miałam ochoty na poznanie pierwowzoru. Jednak kobieta zmienną jest, więc zaopatrzyłam się w swój egzemplarz. I... czeka.





Źródło grafiki: KLIK
3. "Madame" - Antoni Libera
Zakupiona w wakacje 2013 roku. Powinnam mieć ją dawno za sobą. Tym bardziej, że podobno taka dobra i warta poznania...









Jak już mówiłam to tylko trzy, a w sumie czeka ich... nawet nie wiem ile, ale dużo :) Jednakże są to takie trzy, których naprawdę nie powinnam sobie odpuścić, gdyż czuję, że do przeciętniaków nie należą. Może wy zmobilizujecie mnie jakoś do którejś z nich na dobry początek? ;)

sobota, 30 sierpnia 2014

"Upalne lato Kaliny"

"Upalne lato Kaliny" - Katarzyna Zyskowska-Ignaciak

Źródło grafiki: KLIK
Nie znoszę upałów. Oczywiście lato w samo sobie lubię, chociażby dlatego, że nadchodzą wtedy upragnione wakacje. Ale mimo wszystko wysokie temperatury kojarzą mi się z jedną wielką męczarnią. Nie rozumiem jak można kochać leżeć godzinami w pełnym słońcu i czerpać z tego przyjemność. Z tego powodu kiedy tylko słupek termometru wskazuje więcej niż 30 stopni oczekuję ochłodzenia, bo kiedy ono nadchodzi mogę odetchnąć z ulgą. Na szczęście całkiem inne uczucia żywię w stosunku do upalnego lata w wykonaniu Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak. Nie tylko je toleruję, ale też bardzo lubię!

"Upalnym lecie Marianny" miałam okazję przeżywać z tytułową bohaterką przygody mające miejsce w 1939 roku. Zaś "Upalne lato Kaliny" przenosi nas trzydzieści lat do przodu w stosunku do poprzedniego tomu, co oznacza, iż akcja rozgrywa się pod koniec lat sześćdziesiątych. Kalina to młoda, zagubiona i zamknięta w sobie osoba i przede wszystkim córka Marianny. Życie jej matki było trudne, co teraz odbija się na dojrzewającej kobiecie. Kaliny nikt nie nauczył kochać, nie zaznała od swoich rodziców czułości i wsparcia. Teraz to jej przychodzi zmierzyć się z bolesnym życiem i wyciągnąć wnioski z błędów młodości jej matki. 

Nie wiem czy dla Was też, ale w moim mniemaniu "Upalne lato Kaliny" wygląda niepozornie. Okładka przedstawiająca młodą kobietę, zieleń wymieszana z szarością - ani mnie to parzy, ani ziębi. Bez trudu można ją przeoczyć w tłumie innych powieści, bo nic nie zwiastuje tak porywającej historii, z jaką w rzeczywistości mamy do czynienia! A, możecie mi wierzyć lub nie, Pani Zyskowska-Ignaciak serwuje swoim czytelnikom opowieść wypełnioną emocjami po samiutkie brzegi, toteż lektura jest naprawdę zacna i intrygująca.

W "Upalnym lecie Marianny" pierwsze skrzypce grała rzecz jasna Marianna, a teraz na świeczniku pojawiła się jej córka. Jednak nie oznacza to, że tym razem świat kończy się na Kalinie. Gdzie tam! W książce naprawdę dużą rolę odgrywa jej matka, gdyż tym razem jest okazja, aby dowiedzieć się jak układało się życie Marianny podczas i po wojnie. Trzeba przyznać, że obie bohaterki są zarysowane z zachwycającą precyzją i podczas lektury można się zbliżyć do obu kobiet, poznać je i przeżywać z nimi te najtrudniejsze chwile. Historie Marianny oraz Kaliny doskonale się przeplatają, rysując przed czytelnikiem dwa intensywne, przepełnione bólem życiorysy, na które trudno pozostać obojętnym.

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak umie pisać i widać, że robi to umiejętnie oraz świadomie. Jej przyjemny w odbiorze styl sprawia, że nawet kiedy akcja posuwa się do przodu w wolnym tempie i tak oderwanie od lektury może stanowić nie lada wyzwanie. Mi chyba ani razu podczas czytania "Upalnego lata Kaliny" się nie nudziło. Niby banalnie to brzmi, ale jest to jeden z czynników, który powinien Was przekonać do sięgnięcia po tę powieść.

Aktualnie najcieplejsza pora roku ma już policzone dni i może się zdarzyć, że nie zdążycie złapać w swoje ręce "Upalnego lata..." przed rozpoczęciem jesieni. Ale nic się nie martwcie - jestem niemal przekonana, że książka smakuje równie dobrze jesienią, zimą, czy wiosną. Rozgrzeje Wasze serca i dostarczy dużej dawki uczuć niezależnie od miejsca i pory poznania, bo taka to jest właśnie upalna opowieść.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu MG!

piątek, 29 sierpnia 2014

Ostatni na mecie

Piszę ten post w nocy, zła na samą siebie. O co? O to, że my ludzie mamy głupią chęć bycia najlepszymi. Pragniemy być najładniejsi, najmądrzejsi, najbardziej lubiani i podziwiani. Okay, nie zawsze, ale przyznaj - zdarza się. Mi także. I teraz sobie myślę, że należy w pewnym momencie powiedzieć "stop" i wyluzować.

Źródło grafiki: KLIK


Prosty przykład znany z autopsji. Czytam według mnie za mało książek, za mało piszę recenzji. Przecież tyle innych blogerów daje radę uraczyć swoich czytelników większą ilością postów i przeczytać zwielokrotnioną w stosunku do mojej, liczbę pozycji. Wyrzucam sobie, że nie zdołam podołać wszystkim postawionym sobie celom czy założeniom, wciąż tkwiąc w jakimś dziwnym poruszeniu. I sama siebie pytam: po co? Po co gonić na ślepo i robić sobie wyrzuty sumienia z własnych potknięć? W dużym stopniu ważne jest już samo dobiegnięcie do mety, a nie zajęte miejsce. Równie dobrze można być ostatnim i gratulować sobie w duchu samego wykonania zadania. Bo nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli! Gdyby każdy mógł zawsze być "naj", tak naprawdę nikt nigdy by nie był.

Jesteśmy tak chorobliwie zapatrzeni w przyjęte wzorce, że nie potrafimy wyrobić sobie własnych. Być może pan X szybciej uczy się biologii i chemii. On poświęci na przygotowanie do sprawdzianu godzinę - Ty trzy. Aż ciśnie się nam wtedy na usta pytanie "Dlaczego jestem taki beznadziejny?". Nie martw się. Pan X poświęci dwa razy więcej czasu na nauczenie się słówek z angielskiego, czy zrobienie obiadu.

Tytułem podsumowania - ostatnie miejsce też ma swoje plusy! Z porażek da się wyciągać błędy i pamiętać o nich na przyszłość. Bo jeśli nie uda się za drugim, czwartym i piątym razem, to za szóstym będziesz święcić triumfy! :)

wtorek, 26 sierpnia 2014

"Lucy", reż. Luc Besson

Źródło grafiki: KLIK

Korzystając z ostatnich dni wakacji, wybrałyśmy się z koleżankami do kina. Wybór padł na "Lucy" w reżyserii Luca Bessona. Szczerze mówiąc, nie miałam specjalnych wymagań i oczekiwań. Science-fiction to nie moje klimaty, aczkolwiek opis fabuły zapowiadał się intrygująco. 

Lucy przez przypadek zostaje zmuszona do dostarczenia tajemniczej walizeczki panu Jangowi. Kobieta nie wie co zawiera trzymany przez nią przedmiot i pełna obaw chce jak najszybciej dostarczyć go odbiorcy i mieć to z głowy. Tymczasem trafia w ręce groźnie wyglądających mężczyzn i od tego momentu wydarzenia toczą się po sobie w szybkim tempie. Tak oto w skrócie Lucy zostały zaszyte w brzuchu silnie oddziałujące narkotyki i jej umysł zaczyna całkiem inną oraz intensywniejszą, niż przeciętnego homo sapiens żyjącego na naszej kuli ziemskiej, pracę...

Nie potrafię porównać tego filmu do innych z tego gatunku i określić czy cechuje się on czymś nowatorskim. Nie mam pojęcia jaki na standardy science-fiction jest to film. Dobry, zły? Patrząc na ocenę zamieszczoną na popularnym filmwebie produkcja tę można nazwać przeciętną. A jaka jest w moich odczuciach? 

Trzeba przyznać, że "Lucy" dostarcza wielu emocji i wrażeń, toteż po skończonym seansie byłam zaskoczona i zdziwiona jak sprytnie twórcy wszystko przedstawili. Akcja pędzi do przodu, druzgocące wydarzenie goni kolejne pełne napięcia sytuacje. I tak jest praktycznie cały czas. Sam sposób przedstawienia funkcjonowania ludzkiego umysłu był intrygujący, ale jednocześnie łatwo poddać go zwątpieniu. Odnoszę wrażenie, iż dużo tu przekoloryzowanych efektów i w zasadzie nie mogę pozbyć się myśli, że trochę było przerostu formy nad treścią.

Jednak to nie znaczy, że dobrze się nie bawiłam! Oglądałam "Lucy" z przyjemnością i rosnącą ciekawością, gdyż produkcja trzyma widza w niepewności do samego końca. To właśnie ostatnie sceny przynoszą rozwiązanie, a wcześniejsze wydarzenia podsuwają jedynie kolejne wskazówki. Tym sposobem nie żałuję obejrzenia owej produkcji, lecz widzę też, że science-fiction nie jest tym, co potrafi pochłonąć mnie bez reszty. Miło czasem zobaczyć coś w całkiem innych klimatach i standardach, ale na tym się moje przemyślenia o filmie teraz skończą. Bardziej fachową oceną niech zajmą się Ci, którzy faktycznie znają i kochają ten gatunek.

piątek, 22 sierpnia 2014

"Puszka"

"Puszka" - Barbara Kosmowska

Źródło okładki: KLIK
Przyznaj, narzekasz czasami, że Twoje życie jest nudne i monotonne? Dom, szkoła/praca, dom, szkoła/praca. I tak przez 10 miesięcy. Jedynie w wakacje można liczyć na małą odmianę, zmianę otoczenia i więcej rozrywki. Jednakże ogólnie rzecz biorąc trudno uniknąć rutyny, ona próbuje złapać każdego z nas w swoje sidła. Mam dla Was dobrą wiadomość. Nie martwcie się, życie na pewno i dla Was szykuje pewne niespodzianki. Prędzej czy później przyjdzie taki moment, kiedy dużo się zmieni. Na gorsze, na lepsze? Bywa różnie.

Puszkę czeka rewolucja. Przeprowadzka do prawie nieznajomej babci, długa rozłąka z mamą, rozstanie ze starymi znajomymi i nowa szkoła, w całkiem innym otoczeniu. Nie ma co się dziwić, że nastolatką targają pewne obawy. Słupsk nie Warszawa, babcia nie mama. Lecz jak to mówią - nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło...

Z twórczością Barbary Kosmowskiej spotkałam się już wielokrotnie. Miałam okazję przeczytać "Pozłacaną rybkę", "Samotnych.pl" oraz "Niechcianą". W pewnym stopniu rozumiem już na czym Autorka opiera swoją prozę skierowaną do młodzieży. Zazwyczaj próbuje ona uchwycić burą codzienność, pokazując, że nikt nie jest osamotniony w swoich "dołkach" i wszyscy miewamy gorsze dni. Przy tym stara się przemycić odrobinę optymizmu, żeby podnieść na duchu czytelników. Tym razem było podobnie, ale odczuwam niedosyt. To trochę tak jakbym była bardzo głodna i mogła zjeść jedynie pół porcji, która na mnie czekała.

"Puszka" to niespełna 190 stron. Z doświadczenia wiem, że krótsze powieści mają tendencję do bycia "niepełnymi". Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu. Język, bohaterowie i jako taki pomysł na fabułę. Gorzej z realizacją. Niektóre wątki mogłyby zostać jeszcze dokładniej wyjaśnione, coś warto by było dodać, a nie traktować po macoszemu. Bo chociaż przyjemnie jest od czasu do czasu dopowiedzieć coś sobie samemu, to jednak tym razem było zbyt szybko i gładko. Zbyt banalnie nawet. 

Puszka jak to dorastająca dziewczyna. Czasami zdarza jej się tragizować, stchórzyć i mieć wątpliwości. Na szczęście umie też wziąć sprawy w swoje ręce i dopiąć swego, toteż nie była irytująca i zdecydowanie dała się lubić. Nie mogę też pominąć babci, odgrywającej w książce dużą rolę. Jest to osoba z dystansem, szanująca sprawy innych, sympatyczna i ,jak na osobę starszą, przebojowa. Zobaczycie, zapałacie do niej sympatią!

"Puszka" to krótka powieść o dorastaniu do prawdziwej, dojrzałej przyjaźni i miłości. Na Waszym miejscu nie zapisywałabym jej na liście "must read", jednak jeśli przypadkowo trafi w Wasze ręce, rozważcie jej przeczytanie. "Szału nie było", ale rzucać o ścianę nią nie chciałam. Ot, bardzo typowa młodzieżówka.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Literatura!

wtorek, 19 sierpnia 2014

"Ogród Kamili"

"Ogród Kamili" - Katarzyna Michalak

Źródło okładki: KLIK
Michalak tu, Michalak tam, Michalak wszędzie. Czasami można odnieść wrażenie, że wraz z premierą jej kolejnej książki natłok recenzji jej powieści osiąga apogeum i okładka najnowszego "dziecka" Pani Kasi wyskoczy nam z szafy, lodówki czy innej komody. W każdym razie sprawa jest prosta - ta Autorka święci triumfy wśród twórców polskiej literatury kobiecej i naprawdę bardzo trzeba się starać, aby interesując się czytaniem chociażby jej nie kojarzyć. Ja miałam już styczność z dwoma tytułami pod jej nazwiskiem. "Rok w Poziomce"  mnie nie urzekł, a "Nadzieja" wypadła wtedy w moich oczach dużo lepiej. Jednakże teraz widzę, iż stałam się dużo bardziej wymagającą czytelniczką i obie powieści są w mojej pamięci jakieś blade, żeby nie powiedzieć słabe. Tym bardziej nie rozumiem dlaczego skusiłam się na "Ogród Kamili". Wiódł mnie pewien impuls, dziwna potrzeba, której bezpodstawnie uległam.

Powiedzieć, że Kamila może zaliczyć swoją młodość do kolorowych i owianych bezpieczną tkaniną lat, jest jak stwierdzenie, iż II wojna światowa była czasem pięknym i beztroskim. Dziewczyna mając 16 lat straciła matkę oraz została opuszczona przez swoją wielką, pierwszą miłość. Aktualnie już dwudziestoczteroletnia kobieta mieszka z ciotką i zupełnie nie potrafi odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Miłująca róże, książki, a przy tym wszystkim cicha i skromna - to cała Kamila. Jednak przychodzi taki czas, kiedy trzeba wziąć się w garść i o własnych siłach do czegoś dojść. To jest właśnie taki moment. 

Najkrócej by było napisać co mi się w "Ogrodzie Kamili" podobało, ale wtedy ta recenzja skończyłaby się szybciej, niż się zaczęła. Tak, dobrze czytacie. Właśnie tak słabo w moich oczach wypadła ta powieść. Teraz pluję sobie w brodę i zachodzę w głowę czemu też musiałam skusić się akurat na nią, skoro w księgarniach na półkach czeka tyle perełek i cudowności do odkrycia. Jak widać czasami trzeba trafić i na coś słabszego, żeby umieć docenić i rozpoznać sto razy lepsze lektury - tak to sobie tłumaczę...

Najgorsza jest ta chora naiwność, głupi banał i cukier w ilościach przekraczających wszelkie normy. Kiedyś już pisałam, że ja nie szukam idealnych książek, bo to graniczy przecież z niemożliwością. Każdemu się podoba coś innego i różne elementy zachwycają poszczególnych czytelników. Ważne jest, żebym potrafiła poczuć lekturę, doświadczyć jakichś emocji z niej płynących. Kiedy czytam, nie mam być apatycznym murem. Ok, na początku mogę nim być, ale potem ma on rozsypać się w drobny mak. Za dużo wymagam? Niech będzie - w takim razie niech ktoś chociaż spróbuje go zburzyć...

Trochę się nakręciłam, wybaczcie. Patrząc na tyle trzeźwym okiem, na ile jestem w stanie sobie pozwolić, mogę stwierdzić, że bohaterowie teoretycznie byli realni, ale potrafili być naprawdę irytujący. Kamila była momentami tak bezradna i niezdecydowana jak dziesięciolatka, a Łukasz próbował ją uwieść niczym niewiele starszy chłopiec. Sama fabuła jest zresztą mocno naciągana i grubymi nićmi szyta. Opis, którym uraczyłam Was na wstępie jest okrojoną wersją, żeby za dużo nie zdradzić, ale możecie uwierzyć mi na słowo, że cała historia zakrawa o telenowelę.

Nie mam zamiaru wylewać jeszcze więcej jadu i czuję się zobowiązana napisać, co było na plus. Otóż należy przyznać, że Michalak pokusiła się o wystarczająco dokładne opisy oraz scharakteryzowanie postaci. Dom, a także tytułowy ogród czytelnik bez trudu będzie mógł sobie wyobrazić. Widać też, że nie napisała wszystkiego raczkująca w literaturze osoba. Ale to dla mnie zdecydowanie za mało. Zawiodłam się i nie polecę Wam teraz "Ogrodu Kamili". Może gdybym przeczytała w swoim życiu parę książek na krzyż potrafiłabym traktować ją z pobłażliwością. Nie teraz. Zresztą... nie wiem czy kiedykolwiek, bo naprawdę się zraziłam.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

5 rzeczy, które zrobię do końca wakacji

Źródło obrazka: KLIK
Wierzyć mi się nie chce, po prostu wierzyć mi się nie chce, że mamy już 18 dzień sierpnia. Patrzę na tę zapisaną datę i trochę obawiam się niedosytu. Nie chcę, aby 1 września spotkało mnie niemiłe rozczarowanie i poczucie, iż źle wykorzystałam minione dwa miesiące, że mogłam zrobić tak dużo, a zrobiłam jedynie niewielki z tego ułamek. I postanawiam - biorę się w garść! Stworzę listę 5 rzeczy, które zrobię do końca wakacji, dzięki czemu udowodnię sama sobie, że ostatnie dwa tygodnie wakacyjnej przerwy można spędzić miło i pożytecznie. Zapraszam do zapoznania się z moimi "postanowieniami", które nie dotyczą jedynie książek (one naturalnie automatycznie są w wakacyjnych planach)!

1. Podszkolę swój angielski
Patrzcie jakie przyjemne słówka!

Zdaję sobie sprawę, iż przez taki stosunkowo krótki okres czasu nie zrobię kolosalnych postępów, ale zawsze warto powtórzyć sobie trochę gramatyki i przyswoić przydatne słówka (tym bardziej przed liceum). Co więcej, planuję również do końca wakacji przeczytać chociaż jedną anglojęzyczną powieść! Dwie książki już zamówione, czekam tylko aż do mnie dojdą i będę mogła sprawdzić swoje językowe umiejętności w tak przyjemny sposób. Trzymajcie kciuki, żebym jako tako rozumiała treść! :D

2. Przeczytam i zrecenzuję wszystkie zgromadzone egzemplarze recenzenckie
Aktualnie posiadam jedynie takowe trzy, więc nie powinnam z tym mieć większych problemów i jeśli tylko dalej będę miała ten zapał, wyrobię się z nimi na pewno. Na recenzje od wydawnictw czekają "Puszka", "Dom nad jeziorem smutku" oraz "Upalne lato Kaliny", także recenzje tych tytułów jeszcze w wakacje.

3. Nie będę marnotrawiła czasu
Bynajmniej nie chodzi mi o to, że swój wolny czas przeznaczę tylko na takie sprawy jak nauka angielskiego. Myślę o bezsensownym snuciu się po domu bez celu - takowemu mówimy stanowcze "nie"!

4. Napiszę chociaż dwa posty z wyprzedzeniem na wrzesień
Źródło obrazka: KLIK
Już się domyślam jak to będzie z początkiem roku szkolnego. Nowa szkoła, nowi ludzie, nowe środowisko. Zapewne nie będę miała dużej ilości czasu, który będę przeznaczała na blogowanie. Jakby nie patrzeć tyle starałam się, żeby dostać się do wymarzonego liceum, więc nie mam zamiaru zaniedbać nauki już na wstępie. Oczywiście Was opuszczać również nie mam zamierzam. Dlatego dwa posty zaplanowanie wcześniej się przydadzą i chociaż w jakimś stopniu zagłuszą myśli w stylu "znowu zaniedbuję Wyspę".

5. Będę się dużo uśmiechała
Tak po prostu, żeby poprawiać humor sobie i innym. Zaczynam od Was - łapcie uśmiech i podajcie go dalej :)!

A Ty, co zamierzasz zrobić przez nadchodzące dwa tygodnie?
Miłego dnia!

sobota, 9 sierpnia 2014

"Dziesięć płytkich oddechów"

"Dziesięć płytkich oddechów" - K.A.Tucker

Źródło okładki: KLIK
New Adult właśnie święci triumfy i można się o tym przekonać, odwiedzając recenzenckie blogi, na których aż roi się od opinii książek należących do tego gatunku. A ja tak sobie o tym czasami czytam i podpatruję co inni na ten temat mówią. Najpierw nie do końca ogarniałam, ale w końcu zrozumiałam na czym ten rodzaj powieści polega i wiem "z czym to się je". Z grubsza chodzi o to, że new adult opowiada o młodych ludziach po przejściach, którzy zmierzają się z wchodzeniem z dorosłość. Takie młodzieżówki, ale dla nieco starszych już nastolatek. Kiedyś powiedziałabym po prostu, że to literatura młodzieżowa, jednak nowe trendy wymagają zaznajomienia z tematem, toteż szumnie możemy sobie używać angielskiej nazwy. Okazało się, że przykładowo czytane przeze mnie "Tak blisko" należało do owego gatunku. Po zapoznaniu się z entuzjastyczną opinią o "Dziesięciu płytkich oddechach" postanowiłam, że miło by było świadomie coś z tej tematyki przeczytać. Tak też zrobiłam!

Kacey poznajemy w momencie, kiedy wraz z o pięć lat młodszą siostrą (Livie) przeprowadza się do Miami, by zacząć nowe życie z dala od ciotki i wuja. Nieco osamotnione i doświadczone przez życie bohaterki chcą spełnić swoje marzenie i zwyczajnie doznać szczęścia. Jednak wiadomo, że zawsze znajdzie się ktoś, kto namiesza i zaburzy nasz poukładany świat, w tym wypadku tego typu osobą jest niejaki Trent. Wszyscy coś ukrywają, każdy ma jeszcze niezabliźnione rany. Czy w takim wypadku obędzie się bez pokrzywdzonych?

Do "Dziesięciu płytkich oddechów" byłam nastawiona bardzo, bardzo pozytywnie i wiązałam z nią ogromne nadzieje. Liczyłam na naprawdę wstrząsającą, pochłaniającą, piękną i niezapomnianą opowieść, która zrobi z mojego serca miazgę. Będąc po skończonej lekturze muszę przyznać, że aż tak dobrze i cudownie nie było, lecz rozrywka była przednia i z każdą kolejną stroną chciałam czytać dalej, zupełnie jakbyśmy byli z tą historią dwoma ferromagnetykami o przyciągających się biegunach. Ochoczo brnęłam przez rozdziały i zaznajamiałam się z piórem Pani Tucker czerpiąc z tego ogromną przyjemność. Tylko... czy jedynie na tym to wszystko polega?

Kacey bywała denerwująca. Za każdym razem kiedy myślała tylko o tym, żeby być jak jak najbliżej Trenta miałam ochotę nią potrząsnąć i do niej przemówić. Ja rozumiem, miłość i te sprawy, ale czy naprawdę trzeba być od razu ślepym na resztę świata i pragnąć jedynie bliskości z ukochanym? Myślałam, że mając dwadzieścia lat człowiek potrafi oddzielić już od siebie pewne sprawy i nie zachowywać się jak rozkapryszona czternastolatka. Na szczęście są pewne aspekty, które chociaż w pewnym stopniu usprawiedliwiają Kacey i jestem w stanie spojrzeć na nią przychylniej. Chociaż cały czas coś w niej nie gra... Za to Livie była tak uroczą i dająca się lubić osobą, iż najchętniej bym się z nią poznała w realnym życiu. Miała jedynie piętnaście lat, a zazwyczaj wykazywała się większą dojrzałością i racjonalnym myśleniem, niż jej starsza siostra. Przy tym wszystkim nie była sztuczna, wyrafinowana czy wyniosła, a naprawdę ciepła i życzliwa.

Jak już wspominałam niewątpliwym atutem książki jest tempo akcji. Według mnie nie sposób nudzić się przy "Dziesięciu płytkich oddechach" i za to powieść ma u mnie ogromnego plusa, gdyż odnoszę wrażenie, że coraz trudniej jest mi znaleźć naprawdę wciągającą historię. K.A.Tucker pod tym względem osiągnęła sukces, więc wyśmienicie się bawiłam. Puenta też jest, pewne wartości również zostały przekazane i w sumie muszę przyznać, że w moim odczuciu właśnie taka powinna być powieść z gatunku new adult. Nieprzesadzona, nasycona burzą emocji, intrygująca czytelnika i dająca rozrywkę. Jednakże "arcydzieło" to jak dla mnie w tym przypadku zbyt odważne słowo. Takie określenie można sobie zostawić dla bardziej wartościowych i dojrzałych lektur.