piątek, 31 października 2014

Dorasta się do różnych rzeczy

Źródło grafiki: KLIK
Powiedzenie, że jestem osobą znającą się na poezji byłoby sporym nieporozumieniem. Chociaż język polski w szkole nigdy nie stanowił dla mnie problemu i jest tym ukochanym, to jednak analizowanie lirycznych uniesień i rozgryzanie kolejnych wersów nigdy nie sprawiało frajdy. Lekcje opierające się na tych zadaniach kojarzyły mi się bardziej z koniecznością , niż z niemal namacalnym dotykaniem myśli autora tekstu. Aż do pewnego momentu. Faktycznie - do niektórych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć.

Nadal rzecz jasna jestem daleka od nazywania siebie miłośniczką poezji, bo na takie miano trzeba sobie przecież odpowiednio zasłużyć - dużo więcej poznać, w jak największą liczbę tekstów pisanych wierszem się "wgryźć". Jednakże zrobiłam mały krok w tym kierunku. A tym krokiem było wypożyczenie z biblioteki tomiku z dziełami Wisławy Szymborskiej zatytułowanego "Chwila/Moment".

Stopniowo staram się zagłębiać w słowa podyktowane sercem Wielkiej Poetki. I wiecie co? Czerpię z tego ogromną radość. W momencie, gdy odkrywam kolejne "drugie dno" przepełnia mnie cudowne uczucie. Kiedy widzę jak wiele treści zawiera się w naprawdę krótkim fragmencie jestem pod wrażeniem. Niesamowite. Piękne. Niepowtarzalne. Wyjątkowe.

Niewątpliwie, aby zrozumieć się z lirycznymi formami trzeba być wyposażonym w niewyczerpane pokłady wrażliwości . Bo wiersze wymagają chęci pochylenia się nad drugim człowiekiem. Bo nie wszystko jest wprost. Bo cała zabawa polega na tym, aby zrozumieć jak najwięcej elementów skrzętnie ukrytych przed wścibskimi oczami czytelnika. Bo to coś trudniejszego niż obejrzenie kolejnego dennego programu w telewizji. A ta wspomniana wrażliwość na ten rodzaj sztuki mi imponuje, sama chcę się móc nią poszczycić.

I tak sobie myślę, że powinnam odkryć więcej perełek w poezji. To dobry czas, odpowiedni moment na "kolejny stopień wtajemniczenia literackiego". W zasadzie chciałam zakończyć ten post czymś autorstwa Szymborskiej, ażeby dopełnić ten tekst samym przedmiotem rozprawy. Tylko, że szybko okazało się, iż nie potrafię się zdecydować i wybrać jednego jej dzieła, które do tej pory poznałam... Tym bardziej, że długa jeszcze droga przede mną. Dlatego zostawię Was z pytaniem: czytacie wiersze? A jeśli odpowiedzieliście twierdząco na pierwsze pytanie - czyją twórczość polecacie?

niedziela, 26 października 2014

Aktywność wahadłowa

Źródło grafiki: KLIK

Jeśli chociaż w małym stopniu śledzicie mojego bloga, to pewnie nie uszło Waszej uwadze, iż moja aktywność na blogu przybiera wahadłowy charakter. Jednym razem wstawiam kilka postów w niedużym odstępie czasu, a potem milczę jak zaklęta przez znacznie dłuższy okres. Ostatnio miała miejsce ta druga opcja. A wiecie dlaczego? Ba, przyszło liceum. Nowa szkoła wprowadziła spory zamęt, odmieniła mój plan dnia i ucierpiała na tym Wyspa. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo i obędzie się bez strat... Ale dziś konkretnie nie na tym chciałam się skupić, a krótko powiedzieć o ostatnich refleksjach dotyczących mojego blogowania!

Jestem osobą, która niekiedy musi pomilczeć, zastanowić się i pobyć sama - znalazło to także odzwierciedlenie tutaj. Przez ostatnie tygodnie z prowadzeniem bloga nie było dobrze. Czułam, że nie robię tego na 100% swoich możliwości, czytelnicy uciekają, a pomysły dziwnym sposobem wyparowały z głowy i nie chciały wrócić. Pomyślałam sobie, że trudno, coś się kończy, coś zaczyna - widocznie to ten czas kiedy należy z prowadzeniem Wyspy się pożegnać.

Głupoty, prawda? To wcale nie był odpowiedni czas ani nic z tych rzeczy, a jedynie gorsza chwila! Jedna z tych, którą miewa też on, ona i Ty. A co to by było, gdyby każdy się wtedy poddawał i odchodził z opuszczoną głową? Nie ma tak łatwo, trzeba sobie radzić i znaleźć wyjście z sytuacji. I znalazłam!

Na razie koniec z egzemplarzami recenzenckimi, może i koniec w ogóle. Z biegiem czasu odkryłam, że pisanie stające się swego rodzaju obowiązkiem kompletnie mnie nie bawi, a raczej męczy. Skoro męczy - odrzucam. Tworzę bloga z pasji, nie po to, żeby myśleć o tym jak o konieczności. Chcę się dobrze bawić i postawić na spontaniczność, która daje prawdziwą frajdę. Z tym będzie łączyła się też szersza tematyka postów. Oczywiście książki pozostaną, bo bez nich sobie tego miejsca nie wyobrażam, ale myślę, że warto dać trochę przestrzeni innym tematom i moim małym fanaberiom. 

Mam nadzieję, że ze mną zostaniecie i dacie mi motywację, będzie mi wtedy bardzo miło! Tymczasem zostawiam Was z Rojkiem. Bo genialnie się go słucha, po prostu :))


sobota, 25 października 2014

"Dom nad jeziorem smutku"

  "Dom nad jeziorem smutku" - Marilynne Robinson
Źródło okładki: KLIK

Wiem, że powinnam napisać recenzję, zebrać myśli i umieć określić jak oceniam powieść Marilynne Robinson. Najchętniej zrobiłabym to jak najszybciej i jak najsprawniej, bo niestety bardzo trudno mi sensownie wypowiedzieć się na temat "Domu nad jeziorem smutku"...

Jest to historia dwóch sióstr - Ruth oraz Lucille, którym nie jest dany stały żywot z kochającymi rodzicami u boku. Najpierw opiekuje się nimi babcia, potem przychodzi kolej sióstr dziadka, a na koniec Sylvie - tajemnicza ciocia. Książka opisuje ich codzienność, relacje i zachowania.

Musicie mi wybaczyć moją słabszą formę i brak entuzjazmu, gdyż nie czuję, abym była w stanie napisać naprawdę błyskotliwą opinię "Domu nad jeziorem smutku". Z czego to wynika? Dużo obowiązków, zabieganie i chęć odpoczynku. Przeczytałoby się wtedy powieść wciągającą, rozchmurzającą i błyskotliwą. Tymczasem mi przyszło zmierzyć się z dziełem Robinson, określanym mianem współczesnej klasyki. No cóż, szło mi bardzo opornie i czytałam je długo.

Przede wszystkim opowieść o siostrach była dla mnie niebywale ciężka, zupełnie jakbym z każdą stroną była zmuszana dźwigać kolejny kilogram na swoich plecach. Przytłaczała mnie, wprawiała w melancholię. Tylko że nie miało to nic wspólnego ze stanem kiedy człowiek ma ochotę rozmyślać i dochodzić do wniosków - "Dom nad jeziorem smutku" mnie przygnębiał.

Dodatkowo nie mogłam się odnaleźć w sposobie pisania Marilynne Robinson, chociaż trzeba przyznać, iż kolejne zdania tworzyła z precyzją i wyczuciem, toteż nie zarzucam bynajmniej słabego stylu. Aczkolwiek nie zmienia to faktu, że chciałam mieć jak najszybciej lekturę za sobą, bo ani przez chwilę nie potrafiłam się nią rozkoszować. Widocznie to książka kompletnie nietrafiająca w mój gust, co oczywiście nie znaczy, że w Wasz również się nie wpasuje!

Mnie "Dom nad jeziorem smutku" nie wzbogacił wewnętrznie, ani nie porwał w wydarzenia. Tymczasem zdaję sobie sprawę, iż to nie jest proza mająca na celu zabawienie czytelnika. Niestety nie czułabym się dobrze polecając Wam przeczytanie tej książki, gdyż ja zwyczajnie się nudziłam. Wy sami podejmijcie decyzje i posiłkujcie się zdaniem tych, którzy potrafią lepiej oddać klimat owej powieści. Mnie tym razem się to niestety nie uda...

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu M!

sobota, 18 października 2014

"Błękitny zamek"

"Błękitny zamek" - Lucy Maud Montgomery
Źródło grafiki: KLIK
Nazwisko Montgomery najczęściej jest kojarzone z "Anią z Zielonego Wzgórza" - historią o rudowłosej dziewczynce uwielbianej przez płeć żeńską, z młodszej i trochę starszej kategorii wiekowej. Co smutne, bo już nawet nie zabawne, kiedy wspomniana powieść była moją szkolną lekturą nie przeczytałam jej w całości. Poznana jedynie częściowo, zaniedbana i odłożona. A potem mówiłam sobie, że przeczytam. Bo przecież tyle ludzi kocha. Bo tyle osób się na niej wychowało. Bo tyle czytelników poleca. Ale co tam, ja dalej nie mogę zebrać się w sobie... Za to pewnego razu będąc w bibliotece i stojąc przed półką z powieściami L.M. Montgomery, chwyciłam "Błękitny zamek".

Joanna jest starą panną wiodącą szary, monotonny żywot. 29 lat, zero perspektyw i radości z życia - tak w skrócie przedstawia się sytuacja głównej bohaterki. Co gorsze, mieszka z rodziną, która nadal tratuje ją jak dziecko. Matka oraz ciotka lubią nią rządzić i nie rozumieją, iż Joanna potrzebuje swobody, aby korzystać z tego, co oferuje świat. Kobieta godzi się ze swoim losem do czasu, aż dowiaduje się, że został jej najwyżej rok życia. W takiej sytuacji Joanna postanawia odrzucić obowiązujące konwenanse i robić to, co dyktuje jej serce.

"Błękitny zamek" jest historią krótką, napisaną zwięźle i na temat. Bez rozmachu, szumu i kolorowych baloników. Niesztuczna i prosta. A jednocześnie przyjemna i inna od książek, które tworzą pisarze dzisiaj. Z klimatem, który mógłby być jednak widoczniejszy, aczkolwiek grającym rolę subtelnego tła.

To powieść o marzeniach, ich snuciu i spełnianiu. "Błękitny zamek" pokazuje, iż warto mieć w swoim życiu sprawę, o którą chce się walczyć, z całych sil, zawsze. Warto też zwrócić uwagę, że Montgomery pokazuje jak z pozoru okropne sytuacje mogą się obrócić w korzystne dla nas okazje. Joanna dowiedziała się o chorym sercu, a to pociągnęło za sobą kolejne wydarzenia. Ile dzięki temu pięknych chwil ją spotkało, jak dużo niezapomnianych przeżyć!

Prosty język, nieskomplikowana fabuła i bohaterowie, których się polubi lub nie, ale nie ma się im za dużo do zarzucenia, bo to nie oni są tym razem najważniejsi - to czekało na mnie na kartach lektury. Cieszę się, że poznałam tę opowieść i mam nadzieję, że pewnego dnia zmobilizuję się również do "Ani z Zielonego Wzgórza", chociaż na razie mam dziwny "brak konieczności jej przeczytania". Ale wierzę, że to się zmieni, gdyż "Błękitny zamek" nie zniechęcił mnie do twórczości osławionej Montgomery.

sobota, 11 października 2014

Miasto, o którym zapewne słyszeliście

Chciałam zobaczyć "Miasto 44". Osławione, "obgadane" ze wszystkich stron i prawie przez każdego, podziwiane albo zmieszane z błotem. Musiałam wyrobić sobie własne zdanie. Bycie bierną w tym temacie nie było dla mnie tak satysfakcjonujące jak możliwość opowiedzenia się po jednej z dwóch stron. Teraz mogę zabrać głos i napisać "parę" słów na ten temat, zapraszam do przeczytania!

Źródło grafiki: KLIK
Jeżeli miałabym jednoznacznie się określić (jako zdecydowana fanka lub przeciwniczka owej produkcji), musiałabym stwierdzić, że sprawa nie jest taka prosta. Ale muszę przyznać, iż mentalnie przygotowywałam się na rozczarowanie, także koniec końców było raczej miłe zaskoczenie i radość, że... to nie było takie złe!

Ok, do ideału brakowało, co nieco irytowało i nie prezentowało się tak, jak teoretycznie powinno. Nie będę oryginalna i przyznam, że sceny, kiedy wszystko działo się w zwolnionym tempie mogłyby jak dla mnie przybrać zwyczajne tempo. Ale zobaczcie - jak duże to wzbudza kontrowersje, ile szumu wokół siebie robi. Czy taki zabieg w tym konkretnym przypadku się obroni, czy nie, jest inną sprawą, lecz przyciąga uwagę i się wyróżnia! Podobnie sprawa wygląda ze współczesną muzyką, która niektórych zniesmaczyła. Mnie niekoniecznie.

Tak, film odbierany jako całość przypadł mi do gustu i kiedy wychodziłam z kina miałam więcej pozytywnych odczuć (o ile można tak powiedzieć po obejrzeniu produkcji o powstaniu warszawskim...). Gdybym miała cofnąć się w czasie i zdecydować czy aby na pewno chcę poświęcić swój czas na "Miasto 44", zdecydowanie jeszcze raz poszłabym do kina (inna sprawa, że było to wyjście ze szkoły, także opcje były zawężone do tej jedynej). I polecam, bo warto. Tak, moim zdaniem warto.

czwartek, 2 października 2014

"Jedyna"

"Jedyna" - Kiera Cass
 
Źródło grafiki: KLIK
"Złam mi serce. Złam je tysiąc razy , jeśli zechcesz. Możesz z nim robić , co chcesz, bo należy tylko do ciebie." ("Jedyna", str. 302)
 
Do dziś pamiętam kiedy kupowałam pierwszy tom tej serii. Stałam się właścicielką "Rywalek" podczas ferii zimowych, ciekawa co też kryje w sobie seria Pani Cass. Jak mi się podobał pierwszy tom! Schematyczna, aczkolwiek szalenie urocza, wciągające i przyjemna powieść - właśnie tak odebrałam historię Ameriki. Nic więc dziwnego, iż aż paliłam się do przeczytania "Elity". Okazało się, że nie zrobiła ona na mnie aż takiego wrażenia jak poprzedniczka. Bardziej nijaka, jakby blada - już w dużo mniejszym stopniu czarująca. Nie znaczyło to jednak, że nie mam zamiaru poznać "Jedynej". Chciałam, naprawdę chciałam ją mieć i sprawdzić jaki poziom zaprezentowała tym razem Autorka.

America znalazła się w finałowej czwórce. Kiedyś zabiedzona Piątka z niezawodnym Aspenem u boku, teraz młoda kobieta mająca szerokie perspektywy i szansę zostania księżniczką. Mogłoby się wydawać, że szczęście jej sprzyja i do pewnego momentu jest to prawdą. Jednakże życie nie jest zawsze kolorowe. Ami będą nękały wątpliwości i zaskoczy ją kilka niekoniecznie miłych niespodzianek...

Powiedzmy sobie szczerze - rewelacji nie ma. Na pewno nie potrafię zachwycić się "Jedyną" w takim stopniu, jak podziwiałam "Rywalki". Myślę, że po części mamy już tak zwane zmęczenie materiału, a do tego wszystkiego dochodzi fakt, iż od literatury staram się wymagać coraz więcej, nie coraz mniej. Chociaż trzeba przyznać, że trzeci tom nie jest słabszy od "Elity". Całe szczęście, bo wtedy naprawdę byłabym niezadowolona. Tymczasem mamy trochę nudy, lecz także kilka zwrotów akcji oraz nowych elementów pasujących do układanki. 

Można odnieść wrażenia, że wraz z kolejną częścią America dorosła. Już nie jest AŻ TAK rozchwiana emocjonalne, AŻ TAK nie wybiega z objęć Maxona, tylko po to by przytulić się do Aspena i AŻ TAK nie zachowuje się jak rozkapryszona pięciolatka. Bynajmniej, nie odstawiła wszystkich swoich przyzwyczajeń na bok, ale wyraźnie widać różnicę i zmianę od "Elity". Tym razem główna bohaterka próbuje poradzić sobie z problemami, które napotyka na swojej życiowej ścieżce, a nie sama je sobie mnoży. Dzięki temu trójkąt przybrał w końcu poprawną formę (czyt. rozpadł się) i nareszcie można mówić, iż wiodący wątek miłosny opiera się na dwóch osobach, a nie trzech (ufff, w końcu tak być powinno!).

Początki bywają trudne i Kiera Cass zdecydowanie musi coś o tym wiedzieć. Bowiem pierwsze rozdziały "Jedynej" zapisały się w moim odczuciu jako te kompletnie bez polotu i przejawu kreatywności bliskiej zeru. Z czasem sytuacja ulega poprawie, żeby na ostatnich kilkudziesięciu stronach akcja mogła pochwalić się faktycznie niezłym tempem. Gdyby jeszcze taki stan rzeczy utrzymywał się przez całą książkę, byłoby milej.

Mimo wszystko CHYBA polecam. Niepewnie i nie na 100%, ale jednak lubię historię Ami i Maxona. Naiwna, momentami zbyt słodka i nieprawdopodobna, innym razem zadziwiająca, lecz na pewno daaaleeka od doskonałości. Nie dla czytelnika nienawidzącego tego typu młodzieżówek. Ale kto wie, może właśnie dla Ciebie? Na kilka niewinnych, leniwych godzin...