czwartek, 28 listopada 2013

"Kamienie na szaniec"

"Kamienie na szaniec" - Aleksander Kamiński
 
Źródło okładki: KLIK
Dziwnie pisać o tego typu książkach. Legendach, które zapisały się na pamięci tysięcy ludzi. Jednak mimo to powinno się o nich mówić, żeby jak najwięcej młodych ludzi się o nich dowiedziało. Dziś mowa o „Kamieniach na szaniec”. Coś zwanego lekturą szkolną. Coś, co nie powinno być pod tym kątem rozpatrywane. Wystarczy, że przeciętny nastolatek usłyszy to słowo, a w jego głowie pojawia się myśl „to musi być nudne”, „nie lubię czytać pod presją”. Ale są takie pozycje, które pomimo wpisania w kanon szkolnych lektur obowiązkowych powinny być rozpatrywane przez pryzmat czegoś innego. Dlatego jeśli jeszcze nie miałeś okazji poznać powieści autorstwa Aleksandra Kamińskiego, to wiedz, że ten tekst jest pisany z myślą o Tobie.
Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że tu jakiekolwiek streszczanie fabuły jest nie na miejscu. Tak samo jak ocenianie tej historii pod względem tempa akcji i wydarzeń. Wiadomo, że literatura faktu ma to do siebie, iż jej bieg pisze samo życie (a w książkach jest to trochę koloryzowane i dopasowywane do całości przez autora). Jednak to cały czas materiał, na który składają się żywe wspomnienia, wciąż poruszające serca Polaków. To nasza chluba narodowa, a my, jako obywatele tegoż kraju powinniśmy wiedzieć z czego mamy być dumni. A chyba nikt nie zaprzeczy, że z Rudego, Alka i Zośki być dumni powinniśmy.
Podziw. To pierwsze co ciśnie się na usta, kiedy mam mówić o bohaterach „Kamieni na szaniec”. Mam świadomość, że to byli tylko trochę starsi ode mnie ludzie. Oni również mieli swoje plany, marzenia, sympatie. To nie ich wina, że przyszło im żyć w tak trudnym okresie. To nie ich wina, że los rzucił im pod nogi takie kłody. To nie ich wina… Jednak na to nic nie poradzimy. Teraz pozostaje nam się cieszyć, że mieliśmy w swym kraju tak odważnych, świadomych i mądrych młodych ludzi.
Coś co może odstraszać od tej książki? Nieco nudny wstęp i kilka innych takich momentów. Przyznaję, że miałam takie chwile, kiedy książka mnie trochę nudziła. Ale nie robiła tego w taki sposób, iż miałam ochotę odrzucić ją w najdalszy kąt pokoju i do niej nie wracać. Chciałam dalej ją poznawać i zgłębiać swą wiedzę na temat lat 1939 – 1943. Nie jestem wielką miłośniczką historii i miałam skłonność doszukiwać się w tej pozycji emocji. A tego również tu nie brakuje, trzeba tylko odpowiednio się do „Kamieni na szaniec” nastroić i przygotować. Zresztą… czy można do takiej historii nie podchodzić emocjonalnie? Jeśli tak, to musi to być szalenie trudne.
Perełka polskiej literatury, tu trzeba użyć takich słów. Tym bardziej, że Aleksander Kamiński napisał tę powieść dobrze. Poprawnym stylem, łatwym w odbiorze. Ale ta książka nie jest perełką głównie z tego powodu i bardzo dobrze o tym wiadomo. Tu chodzi o coś więcej, o siłę jaka drzemała w Polakach, poświęcenie dla ojczyzny i walkę o wolność.
Nie ma w tym tekście dokładnie tego, co powinna zawierać przykładna recenzja. Odrobinę brak w tym wszystkim analizy konkretnych elementów tekstu i innych tego typu detali. Ale czasami trzeba odłożyć na bok schematy i szablony. Mam nadzieję, że kogoś ten tekst zachęci do przeczytania „Kamieni na szaniec”. Jeśli tak się stanie, to znaczy, że moje rozpisywanie nie poszło na marne. Na koniec jeszcze tylko jedno. Przypominam, nie traktujcie tej szkolnej lektury jak obowiązku, myślę, że na tym zyskacie.


sobota, 23 listopada 2013

"W pierścieniu ognia", czyli oglądając ekranizację bez czytania pierwowzoru

Źródło obrazka: KLIK
Tak, tak jak widać w tytule, poszłam do kina bez przeczytania pierwowzoru. Co prawda pierwszą część zarówno czytałam, jak i oglądałam (ale najpierw obejrzałam...). "W pierścieniu ognia" miałam najpierw poznać w wersji książkowej, takie były plany. Tylko w moim wypadku od planu do realizacji jest czasem długa droga. Jak już się ogarnęłam i stwierdziłam, że w końu wypożyczyłabym tę drugą część to okazało się, że akurat nie jest dostępna i muszę czekać na swoją kolej. I tak sobie oczekuję... A teraz ledwo wytrzymuję z emocji (no dobra, one powoli niestety opadają, ale chwilę po wyjściu z kina były naprawdę duże). Już się chyba wszyscy z Was domyślili, że mi się spodobało. Teraz pozostaje mi tylko przytaknąć i dodać jeszcze "parę" słów.

Przy okazji zaznaczę, że oglądałam film w 4D co tylko potęgowało wrażenia podczas seansu i sprawiało, że siedziałam jak zaczarowana. Jestem pod wrażeniem jak to wszystko zostało przedstawione. Nie mam porównania do tego, jak to były w książce, ale tutaj ani chwilę się nie nudziłam. Pomimo faktu, że produkcja trwa ponad dwie godziny to wcale się tego nie odczuwa. Ten czas mija aż za szybko i jak dla mnie film mógłby trwać jeszcze dłużej, a ja najprawdopodobniej cały czas czekałabym na więcej.
Źródło obrazka: KLIK
Wiecie co mnie zdziwiło? Był podczas seansu taki moment, kiedy łzy mi stanęły w oczach! Była to scena w 11 dystrykcie, gdzie Katniss przemawia do ludzi wspominając o Rue. Nie spodziewałam się, że na "W pierścieniu ognia" będzie mnie czekało jakiekolwiek wzruszenie, a tu proszę jaka niespodzianka. Ogólnie rzecz biorąc było więcej momentów, kiedy wrażliwcom mogły popłynąć łzy, ale bez przesady. Jak dla mnie pod kątem wzruszeń scena z 11 dystryktu wiedzie prym.

Film skończył się w takim momencie, że najchętniej od razu (gdyby była tylko taka możliwość...) obejrzałabym trzecią część. Albo inaczej. Szybko przeczytałabym "W pierścieniu ognia" i "Kosogłos", a potem obejrzała, żeby znowu nie popełnić tego błędu, który miał miejsce już dwa razy. Czyli skracając moją gadaninę i mówiąc prosto - jestem szalenie ciekawa jak potoczą się dalsze losy Katniss.

Jeśli ktoś się jeszcze zastanawia czy obejrzeć "W pierścieniu ognia" może natychmiast położyć kres swym rozterkom i biec do kina. Ewentualnie szybko rezerwować bilety, bo z nimi może być czasem problem chwilę po tak nagłośnionej premierze. Nie zważajcie na ten ogólny szum, mimo to oglądajcie. Ciekawa i wartka akcja, bardzo dobrze dobrani aktorzy, widoczna staranność w wykonaniu filmu - czego chcieć więcej tego typu produkcji?

PS Tekst z dedykacją dla Mery, która chwilę przed wejściem do kina dostała ode mnie wiadomość ze spojlerem :D

piątek, 22 listopada 2013

"Ani słowa o Zosi!"

"Ani słowa o Zosi!" - Zuzanna Orlińska
 
Źródło okładki: KLIK
Być nastolatką znaczy kształtować swoją osobowość i dojrzewać do odpowiedzialności za swoje czyny. Oczywiście to tylko jedna z wielu definicji tego pięknego etapu w życiu. Myślę, że tak naprawdę dojrzewanie ma różne twarze i etapy. Wszystko zaczyna się, kiedy człowiek ma około 12 lat. Przez ten cały proces młody człowiek przeżywa zazwyczaj pierwsze miłości, rozczarowania, smutki, radości i przygody. No właśnie, dzisiaj na tapecie mamy książkę, w której główna bohaterka wie co nieco o przygodach…
 
Sama nie wiem. Może dorosłość zaczyna się, kiedy pierwszy raz przychodzi nam do głowy, że nasi rodzice są prawdziwymi ludźmi? Że oprócz roli, jaką odgrywają wobec nas, wiodą jeszcze jakieś własne, czasem nawet ukryte przed nami, życie. Jeżeli tak, to bardzo wydoroślałam w czasie tej podróży. ("Ani słowa o Zosi!", str. 94)
 
„Ani słowa o Zosi!” to powieść opowiadająca o Tosi, prawie czternastoletniej dziewczynie. Jej mama jest pisarką popularnych książek dla młodzieży, a tata to mało znany poeta. Pewnego dnia okazuje się, iż mama w celu promocji swoich dzieł musi wyjechać na cykl spotkań autorskich. Pech sprawił, że w tym samym czasie drugi z rodziców również musi opuścić mury mieszkania w celach służbowych. Nastolatka nie ma wyjścia, jest zmuszona wyjechać z matką i jej agentką (jednocześnie przyjaciółką) do Zamościa i w jego okolice. Szybko okazuje się, że te kilka dni będą emocjonujące i pełne niespodzianek.
Od razu lojalnie uprzedzę, nie jest to książka górnych lotów. Niczym szczególnym się nie wyróżnia i łatwo przeoczyć ją w tłumie innych pozycji z tego gatunku. Sztampowa fabuła, niby mało porywające wydarzenia. Jednak nie do końca, w tym wszystkim jest jakieś „ale”, coś prostego, a jakby ukrytego. Czym broni się „Ani słowa o Zosi!”? W kolejnych akapitach postaram się odpowiedzieć Wam na to pytanie i udowodnić, że warto sięgnąć po tę powieść.
Humor, zdecydowanie. Zuzannie Orlińskiej udało się wpleść do historii kilka śmiesznych sytuacji, czy tekstów. Podczas czytania nie jeden raz na mej twarzy wykwitał uśmiech. Wcale nie były to pisane na siłę żarty, które miały być nieudolnie wzorowane na tych dzisiejszej młodzieży, bo wiadomo, że takie udawanie przez dorosłych, że rozumieją język młodzieży często wychodzi groteskowo. Tu humor pojawia się przy okazji, naturalnie i nienachlanie.
Po drugie – brak wulgaryzmów, wampirów i innych przedziwnych stworzeń. Przyznajmy, że ostatnimi czasy pojawiające się książki dla młodzieży bywają nawet odrobinę… demoralizujące? Tak, myślę, iż jest to odpowiednie słowo. Pozycje przesycone agresją, nieuprzejmością, przekleństwami nie wpływają pozytywnie na młodego człowieka. A w dodatku wszystkie nienaturalne istoty i nadludzkie moce. Tutaj już nie chodzi nawet o wpływ, ale o przesyt na rynku wydawniczym. Niby „boom” na wampiry i wilkołaki minął, ale ten motyw co chwilę gdzieś się pojawia. Co poradzić, często właśnie tego typu książki zyskują sobie spore rzesze fanów. W tym wypadku autorce udało się tego uniknąć, a mimo wszystko stworzyć historię, która może spodobać się czytelnikom.
Warto wspomnieć o przyjemnym w odbiorze stylu pisania Zuzanny Orlińskiej. „Ani słowa o Zosi!” nie jest męczącą lekturą i szybko się ją czyta. Co więcej bohaterowie to realnie zarysowane postacie. Tosia, Jasiek i inni mogliby żyć wśród nas, przez co nie ma się wrażenia, iż są „papierowi”.
Nie spodziewajcie się cudów, bo wtedy możecie się na tej książce zawieść. Jednak jeśli podejdziecie do niej z dystansem i pozytywnym nastawieniem, to powinniście być zadowoleni z przeczytania powieści. Sprawdźcie co spotkało Tosię, kogo poznała podczas podróży i dowiedzcie się dlaczego dziewczyna nie ma ochoty słyszeć ani słowa o Zosi.
Za możliwość przeczytanie i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Literatura!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Zapowiedziany konkurs!

Niedawno wspomniałam, że z racji, iż blog 8 grudnia skończy rok zorganizuję konkurs. Stwierdziłam, że zrobię to trochę wcześniej niż będzie rocznica, ponieważ już od jakiegoś czasu w moim domu czeka ciekawa nagroda. Jest nią powieść "Love story" autorstwa Jennifer Echols.

Regulamin:
1. Organizatorką konkursu jestem ja, Owocowa, autorka tego bloga.
2. Fundatorem nagrody (książka "Love story") jest wydawnictwo Jaguar.
3. Konkurs trwa od dzisiaj (18.11.2013 r.) do 10 grudnia 2013 roku.
4. Nagrody wysyłam tylko na terenie Polski.
5. Wyniki zostaną ogłoszone w przeciągu 7 dni od daty zakończenia konkursu.
6. Jeśli zwycięzca nie zgłosi się w przeciągu tygodnia podając adres wysyłki będę zmuszona wybrać kolejną osobę spośród zgłoszonych.
7.. Aby złoszenie do konkursu było brane pod uwagę należy:
-wyrazić w komentarzu chęć wzięcia udziału w konkursie wpisując "zgłaszam się"
-zaobserwować bloga
-polubić Wyspę kultury na facebooku (KLIK)
-podać w komentarzu swój adres e-mail
-zamieścić na blogu podlinkowany do tego posta banner konkursowy
-udzielić odpowiedzi na zadanie konkursowe  - Jaka książka jest według Ciebie idealna do przeczytania przed Bożym Narodzeniem? Należy uzasadnić i po prostu zachęcić do przeczytania tej pozycji.

Zdecydowałam się na takie świąteczne pytanie, ponieważ wyniki zostaną ogłoszone w grudniu, więc myślę, że będzie to pasowało do tamtejszego klimatu :D Wygrać może osoba, która spełni powyższe warunki i udzieli według mnie najciekawszej odpowiedzi na podane powyżej zadanie. Mam nadzieję, że konkurs jest dla Was prosty, a nagroda atrakcyjna. Czekam na Wasze zgłoszenia, liczę, że zgłosi się dużo chętnych. Będę również wdzięczna za każde udostępnienie informacji o konkursie na facebooku i Waszych blogach :)


I jeszcze mały bannerek do zamieszczenia:
 
 
Pozdrawiam,
Owocowa




sobota, 16 listopada 2013

Listopadowe gadanie

Hej, hej!
Ostatnio mało tu się odzywam poza recenzjami i postanowiłam dzisiaj napisać post, w którym trochę poględzę o książkach i nie tylko.
Aktualnie czytam "Kamienie na szaniec", czyli szkolną lekturę, ale być może na bloga też coś o niej napiszę. Zobaczymy :)

Wczoraj pomimo faktu, że czeka stos innych książek wybrałam się do biblioteki. Byłam w takim nastroju, że najchętnie wypożyczyłabym masę książek dla dzieci, zamknęła się w pokoju i je czytała. Niestety na razie muszą one poczekać, ale zaopatrzyłam się w trzy dobrze zapowiadające się pozycje.
 

"Dolina Muminków w listopadzie" idealnie wpasuje się w bieżący miesiąc, a w dodatku jest to pewna zaległość z dzieciństwa, kiedy to Muminków nie poznałam. Dopiero w te wakacje przeczytałam "Małe trolle i dużą powódź", ale to jest jedynie dość krótki wstęp do serii. Potem w moje ręce wpadła pierwsza część "Serii niefortunnych zdarzeń". Tego wyboru nawet sensowanie nie uargumentuję, bo w ogóle nie planowałam zaczynać tej serii, szczerze mówiąc ledwo obiła mi się o uszy. No ale mój wczorajszy nastrój jest jak widać wytłumaczeniem na ten wybór :D I na koniec zdecydowałam się wypożyczyć "Szaleśntwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego, do których przymierzam się już od pewnego czasu.
Niedługo na blogu będzie pojawiało się sporo recenzji (a przynajmniej powinno, mam nadzieję, że znajdę czas na czytanie przy wszystkich szkolnych obowiązkach...). Za kilka dni będziecie mogli przeczytać recenzję książki "Ani słowa o Zosi!", a czy wcześniej uda mi się coć jeszcze na bloga napisać, to się okaże.
A co w grudniu, ktoś pamięta? Jeśli nie, to już przypominam. 8 grudnia mój blog będzie obchodził swoje pierwsze urodziny z czego bardzo się cieszę. Myślę, że z tej okazji uda mi się zorganizować jakiś konkurs z ciekawą nagrodą, więc śledźcie posty :)
Zapraszam jeszcze na fanpage bloga, gdzie informuję o nowych postach. Zachęcam do polubienia - KLIK.
Mam nadzieję, że nie złapał Was czytelniczy kryzys ani jesienna chandra ;) Czytacie coś ciekawego? Miłego weekendu!
Owocowa

czwartek, 14 listopada 2013

"Tak blisko..."

"Tak blisko..." - Tammara Webber
 
Źródło okładki: KLIK
Wystarczy szybkie spojrzenie na tytuł i okładkę, już wiadomo z czym mamy do czynienia. Zwykły, może trochę kiczowaty romans. Nie jestem fanką tego gatunku i nie wielbię powieści, w których głównym i praktycznie jedynym tematem jest miłość. Jednak czasami zdarza mi sie po tego typu książki sięgać, ot dla czystej przyjemności. Tym razem tak było - po prostu byłam tej książki bardzo ciekawa i stwierdziłam, że z chęcią bym ja poznała. Ale czy "Tak blisko" jest pozycją, której warto poświęcić swój czas?
 
Jacqueline niedawno rozstała się ze swoim chłopakiem, a ściślej mówiąc Kennedy zostawił ją nagle po trzech latach związku. Załamana dziewczyna nie może poradzić sobie z bólem po stracie ukochanego i rozpacz pochłania ją do tego stopnia, że nie zdaje egzaminu z ekonomii, chociaż zawsze była wzorową uczennicą. W Haloween Jacqueline pojawia się na imprezie, ale postanawia stamtąd "zwiać", bo kompletnie nie ma ochoty na zabawę. Przy jej ciężarówce napada ją dobry kolega jej byłego chłopaka i próbuje ją zgwałcić. Nagle pojawia się tajemniczy chłopak o imieniu Lucas, który wybawia ją z opresji. Od tego czasu drogi Jacqueline i Lucasa dość często się krzyżują. Pozostaje pytanie: co z tego wyniknie? Tym bardziej, że na horyzoncie pojawia się także niejaki Landon, który pomaga dziewczynie e-mailowo w nadrobieniu zaległości z ekonomii...
 
Powiecie, że brzmi banalnie, a ja się z Wami, Drodzy Czytelnicy zgodzę. Ten zarys fabuły brzmi kiczowato, zupełnie jak całkiem tani, głupiutki romans (w końcu jakby nie patrzeć to jest romans, więc jak ma wyglądać....). Ale chwila, jeszcze nie spisujcie tej książki na straty. Mówi Wam to osoba, która zazwyczaj próbuje wyperswadować swej przyjaciółce wieczne czytanie książek należących do tego gatunku. Przyznaję się bez bicia - "Tak blisko" mi się podobało. Nie zachwyciło, nie było najlepszą poznaną przeze mnie książką w życiu, ale się podobało.
 
Bohaterów jest sporo i według mnie są dosyć dobrze zarysowani. Umówmy się, nie jest to mistrzostwem, ale ja cały czas rozpatruję tę książkę pod kątem faktu, że w moim mniemaniu typowe romansy są "bee". Polubiłam Jacqueline za jej determinację, siłę i wolę walki. Nie była bohaterką, która marzy jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ramionach jakiegoś faceta (ok, miała też takie momenty...). A Lucas... o Lucasie można powiedzieć więcej. Tylko nie chcę zepsuć Wam przyjemności płynącej z czytania, więc postaram się scharakteryzować go zwięźle i bez zbędnych spojlerów. Przede wszystkim to taki sztampowy przystojniak, o którym marzy wiele dziewczyn, ale on jest strasznie tajemniczy i ciężko go przejrzeć. Dodajmy do tego, że ma tatuaże, jeździ na motocyklu i świetnie całuje. Zdaje sobie sprawę, iż brzmi to tak trywialnie, że aż śmiesznie. No ale muszę przyznać, że mnie nie denerwował i faktycznie był intrygujący. Byłam ciekawa jakie tajemnice tak skrzętnie ukrywa przed światem, co też nie pozwala mu do końca się otrząsnąć i powrócić do spokojnego życia. Przez powieść przewijają się również inne postacie - Kennedy, Buck, Erin, Mindi, Maggie, doktor Heller, Chaz - oni odgrywają mniejszą rolę, ale Tammara Webber zadbała o to, żebyśmy o nich na kartach powieści również mogli się czegoś dowiedzieć.
 
Autorka posługuje się przyjemnym, prostym językiem i "Tak blisko" tym zyskuje. Przy romansach czytelniczki chcą odpocząć, a nie czegoś się nauczyć. Chociaż trzeba przyznać, że książka nie jest pozbawiona wszelkich znamion mądrości - ona w gruncie rzeczy też czegoś uczy. Przypomina o tym, że nawet w trudnych sytuacjach należy mieć odwagę i powiedzieć niektóre rzeczy głośno, chociaż one bolą. Musimy szukać w sobie determinacji i odwagi. Ale rzecz jasna Tammara Webber wciąż na pierwszym planie pozostawiła uczucie rodzące się między dwojgiem młodych ludzi.
 
Nie jest to powieść obowiązkowa, ani dogłębnie poruszająca. Można ją zaklasyfikować do tych lekkich, odpowiednich na chwilę relaksu, do przeczytania w momencie, gdy mamy ochotę na niezobowiązującą lekturę. Myślę, że warto po nią sięgnąć i na jakiś czas przenieść się do świata przedstawionego w "Tak blisko". Może i Wy będziecie zadowolone z poznania tej pozycji?
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu jaguar!


poniedziałek, 11 listopada 2013

"Jeśli zostanę"

"Jeśli zostanę" - Gayle Forman
 

Źródło okładki: KLIK
Macie czasem tak, że kupicie jakąś książkę, a ona potem zalega na półce nieprzeczytana? U mnie się takie sytuacje zdarzają. Może nawet nie dlatego, że ja danej pozycji nie chcę przeczytać, bo skoro ją kupiłam, to dlatego, że chciałam dobrowolnie poznać jej treść. Ale czasami zwyczajnie bywa tak, iż na książkę nie mamy w danej chwili ochoty, nie czujemy się zmotywowani do jej przeczytania, chociaż wiemy, że raczej nam się spodoba. Ja tak miałam z „Jeśli zostanę” autorstwa Gayle Forman. Naczekała się na swoją kolej, aż w końcu to poczułam – chęć jej poznania. Rozpoczęłam lekturę i zostałam oczarowana, pozostawiona w osłupieniu i z mętlikiem w głowie.
Pewnego zimowego dnia czteroosobowa rodzina wybiera się na przejażdżkę. Pech – mają wypadek. Mama, tata i syn umierają. Jedynie Mii udaje się przeżyć, ale jest w krytycznym stanie i trafia do szpitala. Dzieje się coś dziwnego. Nastolatka oprócz tego, że jest nieprzytomna, krąży po szpitalu niewidzialna, wśród jej bliskich, którzy przybyli zaraz po tym, gdy dowiedzieli się o całym zajściu. Mia widzi ich zachowanie,  starania,  wspomina swoje dotychczasowe życie. Dziewczyna musi podjąć decyzję – czy chce odzyskać przytomność i przeżyć, czy poddać się i umrzeć.
Doszłam do wniosku, że smutne książki zyskują aprobatę, bo łatwo zagrać na emocjach czytelnika. Kiedy osobę zapoznającą się z książką coś poruszy, to od razu łatwiej odciągnąć jego uwagę od innych elementów powieści. Taka ckliwość to czasami pułapka, która dobrze się sprzedaje i łatwo złapać jej w swe sidła spore grono odbiorców. Jednak nie bójcie się, w tym przypadku jest inaczej. „Jeśli zostanę” jest pozycją dobrą, według mnie, w każdym calu.
Książka jest napisana z perspektywy Mii. Bardzo lubię formę pamiętnikarską i tutaj również się sprawdziła, tym bardziej, że styl pisania autorki jest niezwykle przyjemny w odbiorze. Dzięki niej możemy wczuć się w sytuację głównej bohaterki, poznać jej myśli i zrozumieć dylematy, które nią targają. Przy okazji warto zwrócić uwagę na fakt, że Gayle Forman w całym zamieszaniu nie „zgubiła” postaci. Mia jest bardzo starannie wykreowana. Na kartach powieści można poznać jej osobowość, prześledzić jej życiowe doświadczenia, smutki i radości. Cieszy mnie to, że autorka nie skupiła się tylko i wyłącznie na wypadku i zamieszaniu, które owo wydarzenie wywołało.
Ważne dla mnie jednak jest przede wszystkim to, że „Jeśli zostanę” mnie poruszyło. Dotknęło wrażliwych zakamarków duszy i skłoniło do rozmyślań. W trakcie czytania miałam takie momenty, w których zatrzymywałam się i wracałam kilka linijek wcześniej, by jeszcze raz przeczytać dany fragment. Trafność niektórych spostrzeżeń sprawia, że trudno pozostać obojętnym w stosunku do lektury.
A do kogo jest ta powieść skierowana? Nie chciałabym jej szufladkować, wskazać docelowej grupy wiekowej. Młodzież zapewne się w niej odnajdzie, bo w końcu główna bohaterka jest nastolatką i w swoich wspomnieniach zawarła takie sytuacje, które wielu z nas się przydarzają. W powieści jest mowa o pierwszej miłości, o problemach, które na drodze takiego uczucia stają. Jest też mowa o pasji, o wyborach jakie stawia życie przed młodym człowiekiem. Gayle Forman w zgrabny sposób wplotła do „Jeśli zostanę” także odrobinę problemów rodziców Mii, więc z tego powodu (jak i z innych) powinna wpasować się również w gust starszych czytelników. To po prostu powieść uniwersalna.
Polecać już chyba nie muszę, ale jeszcze dla samej zasady i pewności napiszę: polecam, powinniście sięgnąć po tę powieśc. A jeśli teraz nie czujecie natychmiastowej potrzeby jej poznania, to dajcie sobie trochę czasu. Myślę, że ta książka na Was poczeka, tak jak poczekała na mnie i wkradła się w moje czytelnicze życie w odpowiednim momencie.


środa, 6 listopada 2013

"Kurs szczęścia"

"Kurs szczęścia" - Beata Pawlikowska
 
Źródło okładki: KLIK
Kilka miesięcy temu miałam okazję czytać książkę "W dżungli podświadomości". Krótko mówiąc nie byłam zadowolona z lektury, co wyraziłam w swojej niezbyt pochlebnej opinii. Nie miałam ochoty sięgać po drugi tom z tej serii i "Księgę kodów podświadomości" sobie odpuściłam. Nie planowałam czytać którejś z kolejnej części, ale któregoś razu przeglądając plan wydawniczy wydawnictwa G+J wpadłam na "Kurs szczęścia". Co tu dużo mówić, tytuł mnie zaintrygował, a że czułam akurat wewnętrzną potrzebę przeczytania tego typu publikacji, postanowiłam dać Beacie Pawlikowskiej szansę. Czy żałuję?
 
W tym tomie Autorka skupiła się na tym, aby wytłumaczyć czytelnikom co należy robić, aby poczuć się szczęśliwym człowiekiem. Stosując liczne porównania przekazuje nam swoją wiedzę zgromadzoną na podstawie życiowych doświadczeń. Lecz nie jest to "sucha" książka, która przeznaczona jest do szybkiego przeczytania "od deski do deski" i porzucenia w odległy kąt pokoju. Opiera się ona głównie na ćwiczeniach, które niekiedy zmuszają do wysiłku.
 
Mam mieszane uczucia, znowu. Plusem książki jest styl pisania Beaty Pawlikowskiej. "Kurs szczęścia" jest napisany w sposób zrozumiały i wydany w bardzo przejrzystej formie. Nie mamy tam licznych, niezrozumiałych naukowych wyrażeń, które utrudniałyby zrozumienie tekstu, gdyż Autorka zadbała, by relacja na drodze nauczyciel - uczeń była dogodna. Jednak właśnie - tu pojawia się szkopuł. Bowiem niektórzy pewnie woleliby czuć, iż ktoś, kto tę książkę napisał, czuje się na równi z nami. A tu można poczuć się traktowanym odrobinę z góry. Mi to szczególnie nie przeszkadzało, ale spostrzegłam to i uważam, że warto o tym wspomnieć.
 
Ćwiczenia, które zalecane są w "Kursie szczęścia" bywają irytujące. O dziwo, w tym wypadku przymiotnik "irytujące" można uznać za pozytywny. Chodzi o to, że one zmuszają do wysiłku i pracy, więc spore grono odbiorców może się przy tym denerwować i czuć prawie jak w szkole wypełniając liczne zadania. Jednak wydaje mi się, że są skuteczne, a Ci, którzy je wykonają, poczują satysfakcję.
 
Pozostaje kwestia: co ja mam do tej książki, skoro twierdziłam, że mam mieszane uczucia, a jak na razie wypowiadam się o niej raczej pozytywnie. Trudno udzielić mi jednoznacznej odpowiedzi. Ja się jakoś w pełni do publikacji Beaty Pawlikowskiej nie mogę przekonać. Chyba nie do końca trafiają do mnie niektóre stwierdzenia tej Pani. Jednak z drugiej strony nie chcę Was do przeczytania książki z tego powodu zniechęcać, bo to od człowieka zależy, jak dany tekst odbierze.
 
Czy sięgnę po jeszcze inne książki tej Autorki? Nie wiem. Już raz wydawało mi się, że nie mam na to ochoty, a jednak zmieniłam zdanie i czas zweryfikował moją decyzję. Teraz dam sobie trochę czasu na odpoczynek od jej psychologicznych rozważań. Może powinnam spróbować zapoznać się z czymś należącym do literatury podróżniczej...?


sobota, 2 listopada 2013

"W 80 dni dookoła świata"

"W 80 dni dookoła świata" - Juliusz Verne
 
Źródło okładki: KLIK
Lubisz dalekie, długie podróże? A może w swoim życiu nie miałeś jeszcze ku temu dużo okazji, lecz zawsze na samą myśl o jakiejś wyprawie pojawia się w Twojej głowie tysiąc myśli i pomysłów co też warto by było kiedyś zobaczyć? Nie martw się. Nawet jeśli obowiązki lub budżet uniemożliwiają Ci na przykład zobaczenie odległego kraju z pomocą przyjdą Ci książki. A dziś konkretniej mam na myśli jedną książkę, dzięki której przez pewien okres czasu mogłam przejechać kulę ziemską przeżywając niezliczoną ilość przygód. A mowa tu o znanej, lubianej od pokoleń pozycji „W 80 dni dookoła świata” autorstwa Juliusza Verne.
Fileas Fogg to spokojny mieszkaniec Londynu należący do klubu „Reforma”. Pewnego dnia podczas spotkania z klubowiczami informuje ich, że czytał, iż możliwe jest przemierzenie świata w 80 dni. W wyniku ogólnego niedowierzania i głosów sprzeciwu Fogg podejmuje wyzwanie – spróbuje pokonać nasz glob w 80 dni. Jeśli to mu się nie uda zapłaci im dwa tysiące funtów. Tak rozpoczyna się jego wielka przygoda.
Dlaczego wcześniej nie sięgnęłam po tę powieść? Chybato spowodowane faktem, iż literatura przygodowa nie należy do moich ulubionych. W każdym razie niedawno nadrobiłam zaległości. Wiecie co? Przez te sto dwadzieścia stron świetnie się bawiłam i odwiedziłam wiele ciekawych miejsc, było warto.
Bohaterowie są dobrze zarysowani i czytając mamy okazję dobrze ich poznać. Fileas Fogg jawi się jako człowiek opanowany, dystyngowany i honorowy. Nawet w chwilach, gdy jego zwycięstwo stawało pod znakiem zapytania nie dawał innym spostrzec na swej twarzy choćby cienia niepokoju. Zawsze spokojny, myślący racjonalnie. Te cechy pozwoliły mu poradzić sobie z wieloma trudnymi sprawami. Również pomocnik Fogga, Passepartout jest dokładnie wykreowany. Juliusz Verne uczynił z niego człowieka oddanego i sympatycznego. Jego usposobienie sprawiło, że polubiłam go już od pierwszych stron historii. Warto wspomnieć również o Fixie i Pani Audzie. Co prawda ich poznajemy odrobinę później, ale muszę przyznać, iż te postacie urozmaiciły książkę.
„W 80 dni dookoła świata” jest pozycją, która przekazuje czytelnikom pewne wartości. Przypomniała mi, że nie można oceniać ludzi pochopnie i przez pryzmat pewnych spraw (tak, jak uczynił tutaj komisarz Fix). W dodatku oddanie Passepartout uświadomia, że nie możemy wątpić w swoich przyjaciół i powinniśmy być w stosunku do nich lojalni. Powieść ta zachęca również do zainteresowania się tym, co ma nam do zaoferowania świat bogaty w wiele zabytków i ciekawych miejsc. Być może dzięki tej książce jakiś młody człowiek odkryje w sobie powołanie do bycia podróżnikiem?
Jest to powieść w sam raz na bure, jesienne wieczory. Z tytułu bardzo znana, ale warto się zastanowić czy kojarzycie też dokładnie jej treść. Jeśli nie, dajcie się ponieść magii podróży i przeczytajcie tę książkę. Krótka, przyjemna, dobrze napisana, z całą masą przygód – to jest właśnie „W 80 dni dookoła świata”.
 
Zapraszam na fanpage bloga na facebooku - KLIK