czwartek, 26 grudnia 2013

Dwie świąteczne perełki

Post, w którym polecam coś do przeczytania czy obejrzenia o tematyce świątecznej powinien być znacznie wcześniej. Ale myślę, że skoro bardzo chcę Wam wspomnieć o dwóch świątecznych perełkach, to mogę to zrobić jeszcze dziś. Myślę, że jest to świetny pomysł na spędzenie dzisiejszego popołudnia (chociaż innego też).

Źródło obrazka: KLIK
Tytuł: "Ekspres polarny"
Reż.: Robert Zemeckis
Premiera: 2004 rok
Pierwsza świąteczna perełka, którą pragnę przedstawić to film animowany pod tytułem "Ekspres polarny". Pewnie kojarzony, znany. Jak dla mnie piękny! Ma niepowtarzalny klimat Świąt, momentami łapie za serce, ale też bawi. Dla całej rodziny, dla każdego. Akcja wciągnęła mnie w wir wydarzeń już od początku i poznawałam tę historię z niezwykłą przyjemnością. Oglądałam go dzień przed Wigilią, co jeszcze bardziej pozwoliło mi poczuć Święta, jednak "Ekspres polarny" pomimo świątecznej tematyki można oglądać zawsze.
Jak ja lubię takie produkcje. Swoją drogą nie wiem, czy kiedyś z nich wyrosnę. Mam nadzieję, że nie...
Źródło okładki: KLIK

I druga perełka  - "Noelka" autorstwa Małgorzaty Musierowicz. Jeżeli komuś się wydaje, że o niej na moim blogu już kiedyś czytał, to ma rację. Prawie rok temu, bo w styczniu pojawił się o niej krótki tekst. Aktualnie czytam "Noelkę" po raz drugi. Znowu się zachwycam, podziwiam i chłonę czar tej powieści. Was też do tego zachęcam. To śmieszna, urocza, dająca do myślenia książka. Szczerze mówiąc nie wiem jak komuś mogłaby się "Noelka" nie spodobać. Po prostu ją uwielbiam!

Post krótki, ale mam nadzieję, że ktoś się na powyższy film i książkę skusi. Przy okazji życzę Wam jeszcze miłego świętowania i odpoczynku :)
Owocowa


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Owocowa życzy...

Źródło obrazka: KLIK
Kochani,
Życzę Wam radosnych Świąt, spędzonych z ludźmi, których kochacie. Zdrowia i rodzinnej atmosfery. Samych pyszności na stole, pięknie ubranej choinki i przy okazji wymarzonych pod nią prezentów (tych książkowych też!). Po prostu wesołych Świąt :)) A po Bożym Narodzeniu wracam z nową siłą, zapałem i recenzjami.
Owocowa

środa, 18 grudnia 2013

"Kopidoł i kwiaciareczka"

"Kopidoł i kwiaciareczka" - Kazimierz Szymeczko
 
Źródło okładki: KLIK
Uczniów nie trzeba uświadamiać, że wakacje to piękny czas. Prawie wszyscy czekają na dwa miesiące wolności z utęsknieniem. Spanie do późnych godzin, leniuchowanie razem ze znajomymi, wyjazdy nad morze lub w góry… Jednak nie dla każdego wakacje oznaczają właśnie to. Ale niezmiennie można powiedzieć o nich to samo – to wyjątkowo miły i pełen niespodzianek czas.
Małgosia i Wiktor znają się od trzech lat. Już na początku książki można zorientować się, że tych dwoje coś do siebie czuje. Problem jest jeden – nie wiedzą o tym nawzajem i obydwoje duszą to w sobie, a ich znajomość ogranicza się jedynie do zdawkowych i nieśmiałych rozmów. W wyniku pewnego wydarzenia zostają wolontariuszami w ośrodku Caritasu. Ich ścieżki powoli się krzyżują…
Nie planowałam czytać tej książki, ale wiadomo – nasze życie składa się z różnych zbiegów okoliczności. Tak też było z „Kopidołem i kwiaciareczką”. Znalazła się w moim posiadaniu, więc zapoznałam się z tą historią. Chyba pierwsze co rzuca się w oczy to niebanalny tytuł. Nie wiadomo do końca czego się spodziewać. Jednak przechodzimy do drugiej fazy i czytamy zamieszczony opis. Po tym etapie wiedziałam, że powieść nie będzie zbyt wyszukana. Niestety, nie myliłam się.
Losy bohaterów możemy na zmianę śledzić z perspektywy Małgosi i Wiktora. Uważam, że taki zabieg był trafnym pomysłem na ukazanie emocji bohaterów. Dzięki niemu możemy zobaczyć co o danej sytuacji sądzi każde z nich. Niestety i tak mam jakieś „ale” do tego punktu. Bowiem mimo starań autora nie zaprzyjaźniłam się szczególnie ani z Gosią, ani z Wiktorem. Nie czułam ich emocji, nie potrafiłam im współczuć ani cieszyć się razem z nimi. Czytałam wydarzenia zawarte w książce bez większego entuzjazmu.
Kazimierz Szymeczko miał pomysł na książkę, lecz dość oklepany. Chociaż warto wspomnieć o tych momentach, które działy się w ośrodku Caritasu. Te rozdziały faktycznie mogły w jakiś sposób uwrażliwić czytelnika i pokazać, że niepełnosprawny nie znaczy gorszy. Ale reszty już mogę się przyczepić, gdyż mamy tu schemat: On i ona, wzajemnie w sobie zakochani. W końcu zaczynają się do siebie zbliżać. Wiadomo, kto czyta choć trochę powieści młodzieżowych wie, iż nie jest to żaden szczególny przypadek.
Co mogę jeszcze powiedzieć? Że czasami się nudziłam i chciałam mieć lekturę szybko za sobą. A wiadomo, jeżeli książka nudzi, to rzecz jasna nie jest to dobry znak. Szkoda, że zbieg okoliczności, o którym wcześniej pisałam nie wyszedł „na dobre”. Mówi się trudno, zdarza się i tak. To jest po prostu poprawna książka. Może dla kogoś, kto rzadko sięga po powieści będzie się wydawała lepsza. Jednak chyba tak już jest, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Mój z każda przeczytaną powieścią coraz bardziej się zaostrza i nie wszystkie książki potrafią w pełni go zaspokoić. Nie było przyjemności z jedzenia, w tym wypadku było to tylko i wyłącznie zaspokajanie głodu. Powieścią młodzieżową, poprawną, lecz niezaskakującą i przewidywalną.
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu literatura!


niedziela, 15 grudnia 2013

"Love story" wędruje do...

Żródło obrazka: KLIK
Głównym tematem dzisiejszego postu są wyniki konkursu organizowanego u mnie na blogu. Jednak najpierw trochę mojej gadaniny (pewnie i tak większość najpierw sprawdzi zwycięzcę :P). Ostatnio mam mało wolnego czasu i niestety nie poświęcam Wyspie tyle czasu, ile bym chciała. A i tych chwil na czytanie stanowczo za mało... Pocieszam się tym, że niedługo nadejdą Święta, a razem z nimi przerwa od szkoły. Będę miała wtedy tyle do przeczytania, że na samą myśl robi mi się miło :D Pewnie pochwalę się Wam na fejsbuku książkowymi świątecznymi prezentami (bo takowe powinny być). Jednak zbliżam się powoli do meritum. Wybór nie był taki łatwy jak może się wydawać. Zgłoszeń było 12, "Love story" do wygrania tylko jedno. Ale zdecydować musiałam (na wszelki wypadek dopytałam swoją przyjaciółkę o jej typy). Takim oto sposobem zwycięża... Patka, z którą skontaktuję się mailowo. Jej gratuluję, a wszystkim dziękuję za udział. Dodam jeszcze, że w wyborze osoby sugerowałam się tym, jak sformułowała swoją wypowiedź, a nie tym, co polecała. Wśród Waszych typów były zarówno takie książki, które miałam okazję już poznać, ale i takie, o których wcześniej nie słyszałam (jak np. "Zimowy ślub" rekomendowany przez Patkę). I, przyznaję, nie wiem czy pozycja opisana przez zwyciężczynię trafiłaby w mój literacki gust, jednak jej komentarz miał w sobie coś ujmującego :) To by było na tyle.
Udanego tygodnia!
Owocowa
 


piątek, 13 grudnia 2013

"Kwadrans"

"Kwadrans" - Emilia Kiereś
 
Źródło okładki: KLIK
Czasami słowa dziwnie się nie składają. Wydają się być nie na miejscu. Człowiek czuje się zagubiony i nie wie do końca co myśleć, jak skomentować przeczytaną powieść. Powiedzenie „fajna” brzmi jakoś naiwnie, a patetyczne słowa zdają się być okropnie sztuczne. Chciałabym umieć „Kwadrans” Emilii Kiereś klarownie skwitować, ale nie wiem co z tego wyjdzie, gdyż odnoszę wrażenie, że w głowie mam pustkę, a z drugiej strony mam o tej książce tyle do powiedzenia…
Filip ma dziesięć lat i niedawno przeprowadził się z rodzicami do pewnego mieszkania. Ale już pierwszej nocy dzieje się coś dziwnego. Chłopiec słyszy tajemniczy szept, jednak nie potrafi zlokalizować skąd pochodzi. W końcu dziesięciolatek usypia. Tylko, że to nie koniec niespodzianek i już następnego dnia Filip znajduje w domu tajemniczy przedmiot. To dopiero początek zupełnie niezwykłych i niespodziewanych wydarzeń.
"Dlatego że w ludzkim życiu potrzebne są także cienie. Życie nie może się składać z samych jasnych punktów. Cierpienie rzadko przynosi jedynie zniszczenie - częściej buduje. Jest rodzajem nauki, ale też sprawdzianu. Wyzwala z ludzi albo dobro, albo zło - częściej jednak dobro. Cierpienie sprawia, że ludzie poznają prawdę o sobie." ("Kwadrans", str. 196)
Emilia Kiereś napisała tę powieść głównie z myślą o dzieciach i myślałam, że podczas czytania będę odnosiła wrażenie, jakbym czytała ją trochę za późno. Jednak okazało się, że mając piętnaście lat ani trochę nie czułam się „zbyt dorosła”. Według mnie „Kwadrans” nie wpisuje się w powszechnie znane schematy i jest doskonałą lekturą dla wszystkich, niezależnie od wieku. Przyczynia się do tego zapewne fakt, iż pozycja jest kopalnią pięknych cytatów i skłania do rozmyślań. W dodatku nad sprawami wciąż do końca niezbadanymi, jak na przykład przemijanie.
Fabuła jest skonstruowana w iście mistrzowski sposób i jak dla mnie „Kwadrans” to literacki majstersztyk. Wydarzenia nie są sztampowe i jestem pod wrażeniem tego, jak Emilia Kiereś poprowadziła powieść. Mój zachwyt nie jest związany z tym, że spodziewałam się słabej książki, gdyż czułam, że to będzie coś dobrego. Tylko nie wiedziałam, że powieść aż tak mi się spodoba. Ona jest dokładnie taka, jaka powinna być.
Wbrew powszechnym przekonaniom, które mówią, że „nie ocenia się książki po okładce”, czuję potrzebę wypowiedzenia się na temat oprawy graficznej. Według mnie jest ona równie dobra jak wnętrze. Symboliczna okładka, twarda oprawa, starannie wykonane przez samą autorkę ilustracje – to wszystko umila czytelnikowi chwile spędzone z lekturą (które, na marginesie, mijają przy „Kwadransie” dziwnie szybko!). Wiem, że dla niektórych te niuanse pewnie nie mają dużego znaczenia, jednak ja lubię, gdy książka jest tak ładnie wydana, co nie znaczy oczywiście, że ma to wpływ na to jak postrzegam samą treść.
To magiczna książka, dzięki której czas nabiera innego znaczenia. Albo przypomina, że nie jest jedynie tym, na brak czego wciąż narzekamy. Przyjemny w odbiorze styl pisania Emilii Kiereś, intrygujące wydarzenia i wyjątkowy klimat – to wszystko odnajdziecie w „Kwadransie”. Zresztą, wygląda na to, że córka Małgorzaty Musierowicz talent ma chyba w genach…
Recenzja dla portalu literatura.juventum.pl.


niedziela, 8 grudnia 2013

Jak jeden dzień...

Źródło obrazka: KLIK
Nie wiem jakim cudem, ale minął rok odkąd założyłam tego bloga. Bardzo, bardzo się cieszę, że wytrwałam. Z tej okazji zapraszam Was na krótką podróż, w wielkim skrócie, przez minione miesiące.
8 grudnia 2012
Z nieśmiałością i niepewnością powstaje blog, wtedy pod nazwą www.ksiazka-w-reku.blogspot.com. Pierwszy post, potem tego samego dnia pierwsza recenzja tutaj ("Zamienionej"). Pierwsze komentarze pozostawione na innych blogach i pierwsze Wasze komentarze u mnie.
Styczeń 2013
Powoli się z tym wszystkim oswajam, wchodzę w nowy rok z nadzieją, że wytrwam w prowadzeniu strony przez długi czas.
26 lutego 2013
Pierwsza nawiązana współpraca, ogromna radość i satysfakcja. W lutym kontaktuję się już również z innymi blogerami i odkrywam, że oni są naprawdę cudowni! :3 Chociaż wcześniej wiedziałam, że nie może być inaczej :)
Maj 2013
Wyprawa na Targi książki w Warszawie, gdzie poznaję pewne osoby z blogosfery. Genialne doświadczenie, miło tamten dzień wspominam i liczę na powtórkę za kilka miesięcy.
11 października 2013
Zmiana adresu bloga na www.wyspa-kultury.blogspot.com. Założenie fanpage'a na facebooku.
Grudzień 2013
Radość, że to już rok i zdziwienie jak to szybko minęło...

Ogólnie
Nie żałuję, że Wyspa kultury isnieje. Cieszę się z każdego nowego obserwatora, z nowych polubień na fb - to naprawdę wiele dla mnie znaczy. Jednak nie mogę powiedzieć, że przez cały rok było tak kolorowo. Miewam momenty, gdy odnoszę wrażenie, że bloga nikt nie lubi, że cały czas mam mało czytelników i tak dalej, i tak dalej. Ale w żadnym takim momencie nie myślałam całkiem poważnie nad usunięciem strony. Tyle dobrego mnie dzięki niej spotkało, że rezygnowanie z niej w gorszym momencie byłoby wielkim błędem.
A jeśli chodzi o statystyki, czyli nudna strona medalu...
W momencie pisania postu Wyspa ma 96 obserwatorów i 78 polubień na fb. Licznik odwiedzin pokazuje takowych ponad 16300. Wspólnymi siłami napisaliśmy 808 komentarzy, a ja opublikowałam na blogu 74 recenzje.
Podsumowanie i podziękowanie
Dziękuję wszystkim, którzy Wyspę kultury odwiedzają. Niezmiernie mi miło, gdy widzę w gronie obserwatorów kolejne osoby (wiem, bywam monotematyczna...). Przez ten rok mój pokój zapełnił się książkami i powoli zaczyna przypominać bibliotekę, ale wcale mnie to nie martwi. Dzieje się to między innymi za sprawą egzemplarzy recenzenckich, które dostaję od wydawnictw. Cieszę się, że piszę recenzje. Chociaż czasami jestem załamana tym jak one mi wychodzą, a innym razem jestem nawet zadowolona z tego jak dany tekst mi wyszedł (a co! :D). I widzę postęp. Nie wiem czy to jest również widoczne dla Was, ale przede wszystkim czuję, że pisze mi się łatwiej niż kiedyś.
Czyli...
To był piękny książkowy rok.
Prezent
Nie dla mnie, a dla Was. Świętujemy, więc i książkę można wygrać - tu.

To by było na tyle, mam nadzieję, że za rok spotkamy się tu znowu, bo mimo wszystko nie mam ochoty tego wszystkiego zostawiać :)

Pozdrawiam,
Owocowa

czwartek, 5 grudnia 2013

"Niechciana"

"Niechciana" - Barbara Kosmowska
 
Źródło okładki: KLIK
Są tematy, do których należy podejść z odpowiednią wrażliwością, delikatnością. Inaczej autor może czytelników wypłoszyć, zadziwić stanowczością i onieśmielić bezpośredniością. Czasem po prostu trzeba wiedzieć jak "ugryźć" daną sprawę...
 
Kasia jest uczennicą gimnazjum. To zdecydowanie za wcześnie, żeby zajść w ciążę, chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Jednak stało się tak, a nie inaczej i dziewczyna nosi pod sercem swego potomka. Jak nastolatka poradzi sobie w nowej, niekomfortowej sytuacji? I czy wokół niej znajdą się ludzie, którzy zamiast krytykować będą chcieli pomóc? Przed nią trudny czas, pełen smutku, samotności i cierpienia.
 
Po przeczytaniu opisu uważałam, że powieść Barbary Kosmowskiej może mi się spodobać. Taka tematyka jest potrzebna w literaturze młodzieżowej, o tym należy mówić. Tylko, jak już wspomniałam we wstępie, trzeba umieć podejść do tematu. A według mnie Autorce się to nie udało, niestety. Szkoda mi, że po tak miło zapowiadającej się lekturze, powieść okazała się być ledwo przeciętna.
 
Fakt - pomysł na fabułę był, "Niechciana" ma w sobie potencjał, tylko jakoś skutecznie ukryty. Gdyby tylko Barbarze Kosmowskiej udało się ciekawiej wszystko opisać. Wtedy najprawdopodobniej powieść wypadłaby dużo lepiej w moich oczach. Natomiast jak dla mnie sytuacja prezentuje się tak: przeczytałam, po pewnym czasie pewie zapomnę istotne fragmenty i detale. Było, minęło.
 
Jestem osobą, która podczas czytania lubi czuć emocje głównych bohaterów, przejmować się ich losem, zazwyczaj właśnie wtedy książki robią na mnie największe wrażenie. Podczas czytania opisywanej pozycji nie czułam nic szczególnego, a powinnam. W końcu poruszana kwestia jest poważna i w pewien sposób poruszająca, więc dlaczego główna bohaterka była w tym wszystkim nijaka i bezbarwna? Przecież powinna strasznie przeżywać swą własną tragedię, a książka miała według mnie za zadanie wyraźnie to przedstawić. A tu rozczarowanie. Kasia co prawda przejęła się trwającą ciążą, ale jakoś... nie wiem, to było bez wyrazu.
 
Żeby nie było, że jestem taka okropna i nic pozytywnego w tej recenzji nie będzie, powiem, iż według mnie naprawdę w literaturze powinno być miejsce na takie książki. I dobrze, że one powstają. Cieszy mnie fakt, że ludzie kuszą się na napisanie czegoś o smutnych sprawach. Być może dzięki "Niechcianej" potencjalny młody czytelnik przejrzy na oczy i zobaczy jakie nieodpowiedzialne zachowania mogą mieć skutki.
 
Przez chwilę było kolorowo (no dobra, tak strasznie pozytywnie nie było, ale połowicznie tak!), a teraz jeszcze chwilka poświęcona wadom i ujrzycie niebawem zakończenie recenzji. Nie podobało mi się jak Barbara Kosmowska przedstawiła gimnazjalistów. Z książki można wywnioskować, że każdy nastolatek zachowuje się negatywnie. Na potwierdzenie moich słów zaprezentuję Wam krótki fragment. "Jak mogłaś zakładać, że w czasach, gdy całe gimnazja ze sobą sypiają, twoja córka będzie robić ręczne robótki albo studiować intymne życie płazów?!" (dla zainteresowanych cytat znajduje się na 134 stronie powieści). Nie ukrywam, że nie podoba mi się jak młodzież została ukazana. Sama jestem jeszcze uczennicą gimnazjum i uważam, że jest to gruba przesada.
 
Dużo w tej recenzji mojego czepiania, wiem. A jednocześnie zdaję sobie sprawę z faktu, że komuś książka może przypaść bardziej do gustu niż mi. Jednak ja pozostaje przy swoim stanowisku i twierdzę, że z materiału na powieść można było "wycisnąć" dużo więcej i osiągnąć lepszy efekt. Szkoda, że w tym wypadku tak wyszło. Wiecie, pisanie negatywnych opinii wcale nie sprawia takiej przyjemności, jak pisanie tych przedstawiających daną pozycję w pozytywnych barwach...
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu literatura!


środa, 4 grudnia 2013

"Love story"

"Love story" - Jennifer Echols
 
Źródło okładki: KLIK
Życie zaskakuje nas każdego dnia. Nowe problemy, radości, smutki, sympatie, przygody. To normalne. Niby wiemy, że najciekawsze rzeczy przydarzają się niespodziewanie, ale kiedy dany moment nadchodzi szczęka rozwiera nam się tworząc dziwny, niekształtny okrąg, a my wyglądamy, delikatnie mówiąc, dziwnie. Co więcej, wszystkie z takich chwil w jakiś sposób odciskają piętno w naszym żywocie i często wpływają na bieg kolejnych zdarzeń. Wyobraźcie sobie jakbyście się zachowali, gdybyście na kurs pisania kreatywnego napisali opowiadanie o pewnym chłopaku, a ten niespodziewanie zjawiłby się na tych zajęciach? Niedorzeczność, fikcja literacka czy prawdopodobna sytuacja?
Erin marzy o zostaniu pisarką powieści historycznych. Niestety jej babcia wyobraża sobie przyszłość wnuczki w nieco odmiennym świetle. Jednak dziewczyna mimo wszystko chce być niezależna i pomimo braku pieniędzy postanawia podbić Nowy Jork. Tworzy opowiadanie, w którym jedną z głównych ról jest obsadzony Hunter – kiedyś przyjaciel, teraz wróg. Sprawy wymykają się spod kontroli, gdy chłopak pojawia się na uniwersyteckich zajęciach w tej samej grupie…
Lubię powieści tego typu. Skierowane do nastolatek, ale jednak tych należących do starszej części z tej grupy. Sam napis na tylnej części okładki mówi, że „Love story” autorstwa Jennifer Echols jest skierowane do osób powyżej piętnastego roku życia. Cenię sobie w nich to, że dzięki nim mogę uciec od codziennych problemów i chociaż na chwilę zatopić się w świecie bohaterów – pełnym perypetii i problemów, ale jednocześnie relaksującym i bawiącym. Właśnie tego oczekiwałam od tej pozycji i to otrzymałam. Mam pewne zastrzeżenia do opisanej przez Jennifer Echols historii, lecz w ogólnym rozrachunku książka wypada „na plus” i mogę zaliczyć ją do powieści lubianych, ale jednocześnie nie ulubionych lektur.
Bohaterowie to ważna część w ocenie książek. Wiadomo, że często słaba ich kreacja wpływa negatywnie na całą historię i potrafi ją okropnie zepsuć. Tym razem sytuacja przedstawia się dwuznacznie. Z jednej strony nie związałam się szczególnie z bohaterami, ale z drugiej żaden z nich mnie nie denerwował i nie uważam, że przez postacie powieść została zmarnowana. Było poprawnie, jak dla mnie nic więcej.
Przejdźmy do pomysłu. To zdecydowanie czynnik, który jak dla mnie nadał książce świeżości. Bynajmniej nie mam na myśli tu wątku miłosnego, lecz przede wszystkim pomysł z kursem kreatywnego pisania i przekazywania sobie opowiadaniami różnych ważnych dla nich treści przez Erin i Huntera. Przypominało to grę. Trudną, bo bez konkretnych zasad. Jak się potem okazało często sprawiała ona ból i przynosiła rozczarowania. Jednak wróćmy do fabuły. Jej konstrukcja była według mnie udana i widać, że autorka miała ciekawą koncepcję. Należy też wspomnieć o tym, że w powieści można przeczytać niektóre opowiadania autorstwa Erin i Huntera. Jak dla mnie to doskonały pomysł i dzięki temu książka wyróżnia się czymś na tle innych z gatunku literatury młodzieżowej.
Chcę wspomnieć jeszcze o jednej sprawie. Bowiem w „Love story” jest mało… miłości! Jennifer Echols wprowadziła mnie tym odrobinę w konsternację. No bo jak to, przecież miała być to historia miłosna. Ale kiedy się nad tym zastanawiam to myślę, że autorka dobrze zrobiła stosując takowy paradoks. Tym bardziej, że tytuł ma też pewne znaczenie, które wychodzi na jaw dopiero, gdy czytamy ostatnią stronę książki.
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą czy warto przeczytać – warto. Oczywiście nie jest to literatura „górnych lotów”, ale książka relaksująca jak najbardziej. Jeśli jesteście ciekawi jakie wiadomości przekazują sobie Erin i Hunter na zajęciach, dlaczego nie mogą dojść do porozumienia i co połączy tych dwoje, to czytacie odpowiednią recenzję. Teraz pozostaje Wam przeczytać całą powieść.
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu jaguar!
Przypominam, że do 10 grudnia możecie wygrać u mnie w konkursie tę właśnie książkę (szczegóły), więc jeśli powieść wydaje Wam się być interesująca wiedzcie, że nie macie po co zwlekać :)


niedziela, 1 grudnia 2013

Jedyny taki miesiąc...

Źródło obrazka: KLIK
Dziś przychodzę do Was bez niczego konkretnego. Trochę z planami, trochę z radością, bo rozpoczął się jeden z moich ulubionych miesięcy. Grudzień ma w sobie taką nieuchwytną magię - od początku do końca jest wyjątkowy i drugiego takiego miesiąca nie ma. Właśnie dlatego moja radość jest ogromna, bo chociaż listopad nie był najgorszy, to jednak nie równa się on z grudniem. Jak większość osób nie mogę doczekać się Świąt, ale samo oczekiwanie także ma w sobie duży urok. Wypadałoby jakoś podsumować miniony miesiąc, ale niestety muszę przyznać, że pod względem czytelniczym nie prezentuje się on w moim wypadku najlepiej.
Oto co udało mi się przeczytać.
Przełom października i listopada:
- "Pamiętnik nastolatki 7" - Beata Andrzejczuk
- "Kurs szczęścia" - Beata Pawlikowska
Listopad:
- "Ani słowa o Zosi!" - Zuzanna Orlińska
- "Tak blisko..." - Tammara Webber
- "Kamienie na szaniec" - Aleksander Kamiński
- "Love story" - Jennifer Echols
Oprócz tego rozpoczęłam również "Mrówki w płonącym ognisku" i "Dolinę Muminków w listopadzie", a dzisiaj rano nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam czytać "Niechcianą". Niedługo będą ukazywały się recenzje - "Love story", "Niechcianej" i "Mrówek w płonącym ognisku". Za to nie wiem co zrobić z "Doliną...", ponieważ z racji, że zaczął się grudzień wolałabym przeczytać "Zimę Muminków", gdyż bardziej wpasuję się ona w klimat. I tak pewnie zrobię, że "Dolinę..." na razie sobie daruję. Ale dobrze, zaraz kończę tę gadaninę, bo powoli zaczynam przynudzać. Napiszę jeszcze, że pewnie za jakiś czas wygląd bloga trochę ulegnie zmianie na bardziej świąteczny. Teraz pozostaje mi cieszyć się tym miłym czasem, czytać książki (również te o świątecznej tematyce *.*), pilnie się uczyć (taaak...) i ósmego grudnia świętować tu z Wami rok bloga. To będzie piękny miesiąc! :)

PS Do dziesiątego grudnia możecie wziąć udział w organizowanym przeze mnie konkursie.

czwartek, 28 listopada 2013

"Kamienie na szaniec"

"Kamienie na szaniec" - Aleksander Kamiński
 
Źródło okładki: KLIK
Dziwnie pisać o tego typu książkach. Legendach, które zapisały się na pamięci tysięcy ludzi. Jednak mimo to powinno się o nich mówić, żeby jak najwięcej młodych ludzi się o nich dowiedziało. Dziś mowa o „Kamieniach na szaniec”. Coś zwanego lekturą szkolną. Coś, co nie powinno być pod tym kątem rozpatrywane. Wystarczy, że przeciętny nastolatek usłyszy to słowo, a w jego głowie pojawia się myśl „to musi być nudne”, „nie lubię czytać pod presją”. Ale są takie pozycje, które pomimo wpisania w kanon szkolnych lektur obowiązkowych powinny być rozpatrywane przez pryzmat czegoś innego. Dlatego jeśli jeszcze nie miałeś okazji poznać powieści autorstwa Aleksandra Kamińskiego, to wiedz, że ten tekst jest pisany z myślą o Tobie.
Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że tu jakiekolwiek streszczanie fabuły jest nie na miejscu. Tak samo jak ocenianie tej historii pod względem tempa akcji i wydarzeń. Wiadomo, że literatura faktu ma to do siebie, iż jej bieg pisze samo życie (a w książkach jest to trochę koloryzowane i dopasowywane do całości przez autora). Jednak to cały czas materiał, na który składają się żywe wspomnienia, wciąż poruszające serca Polaków. To nasza chluba narodowa, a my, jako obywatele tegoż kraju powinniśmy wiedzieć z czego mamy być dumni. A chyba nikt nie zaprzeczy, że z Rudego, Alka i Zośki być dumni powinniśmy.
Podziw. To pierwsze co ciśnie się na usta, kiedy mam mówić o bohaterach „Kamieni na szaniec”. Mam świadomość, że to byli tylko trochę starsi ode mnie ludzie. Oni również mieli swoje plany, marzenia, sympatie. To nie ich wina, że przyszło im żyć w tak trudnym okresie. To nie ich wina, że los rzucił im pod nogi takie kłody. To nie ich wina… Jednak na to nic nie poradzimy. Teraz pozostaje nam się cieszyć, że mieliśmy w swym kraju tak odważnych, świadomych i mądrych młodych ludzi.
Coś co może odstraszać od tej książki? Nieco nudny wstęp i kilka innych takich momentów. Przyznaję, że miałam takie chwile, kiedy książka mnie trochę nudziła. Ale nie robiła tego w taki sposób, iż miałam ochotę odrzucić ją w najdalszy kąt pokoju i do niej nie wracać. Chciałam dalej ją poznawać i zgłębiać swą wiedzę na temat lat 1939 – 1943. Nie jestem wielką miłośniczką historii i miałam skłonność doszukiwać się w tej pozycji emocji. A tego również tu nie brakuje, trzeba tylko odpowiednio się do „Kamieni na szaniec” nastroić i przygotować. Zresztą… czy można do takiej historii nie podchodzić emocjonalnie? Jeśli tak, to musi to być szalenie trudne.
Perełka polskiej literatury, tu trzeba użyć takich słów. Tym bardziej, że Aleksander Kamiński napisał tę powieść dobrze. Poprawnym stylem, łatwym w odbiorze. Ale ta książka nie jest perełką głównie z tego powodu i bardzo dobrze o tym wiadomo. Tu chodzi o coś więcej, o siłę jaka drzemała w Polakach, poświęcenie dla ojczyzny i walkę o wolność.
Nie ma w tym tekście dokładnie tego, co powinna zawierać przykładna recenzja. Odrobinę brak w tym wszystkim analizy konkretnych elementów tekstu i innych tego typu detali. Ale czasami trzeba odłożyć na bok schematy i szablony. Mam nadzieję, że kogoś ten tekst zachęci do przeczytania „Kamieni na szaniec”. Jeśli tak się stanie, to znaczy, że moje rozpisywanie nie poszło na marne. Na koniec jeszcze tylko jedno. Przypominam, nie traktujcie tej szkolnej lektury jak obowiązku, myślę, że na tym zyskacie.


sobota, 23 listopada 2013

"W pierścieniu ognia", czyli oglądając ekranizację bez czytania pierwowzoru

Źródło obrazka: KLIK
Tak, tak jak widać w tytule, poszłam do kina bez przeczytania pierwowzoru. Co prawda pierwszą część zarówno czytałam, jak i oglądałam (ale najpierw obejrzałam...). "W pierścieniu ognia" miałam najpierw poznać w wersji książkowej, takie były plany. Tylko w moim wypadku od planu do realizacji jest czasem długa droga. Jak już się ogarnęłam i stwierdziłam, że w końu wypożyczyłabym tę drugą część to okazało się, że akurat nie jest dostępna i muszę czekać na swoją kolej. I tak sobie oczekuję... A teraz ledwo wytrzymuję z emocji (no dobra, one powoli niestety opadają, ale chwilę po wyjściu z kina były naprawdę duże). Już się chyba wszyscy z Was domyślili, że mi się spodobało. Teraz pozostaje mi tylko przytaknąć i dodać jeszcze "parę" słów.

Przy okazji zaznaczę, że oglądałam film w 4D co tylko potęgowało wrażenia podczas seansu i sprawiało, że siedziałam jak zaczarowana. Jestem pod wrażeniem jak to wszystko zostało przedstawione. Nie mam porównania do tego, jak to były w książce, ale tutaj ani chwilę się nie nudziłam. Pomimo faktu, że produkcja trwa ponad dwie godziny to wcale się tego nie odczuwa. Ten czas mija aż za szybko i jak dla mnie film mógłby trwać jeszcze dłużej, a ja najprawdopodobniej cały czas czekałabym na więcej.
Źródło obrazka: KLIK
Wiecie co mnie zdziwiło? Był podczas seansu taki moment, kiedy łzy mi stanęły w oczach! Była to scena w 11 dystrykcie, gdzie Katniss przemawia do ludzi wspominając o Rue. Nie spodziewałam się, że na "W pierścieniu ognia" będzie mnie czekało jakiekolwiek wzruszenie, a tu proszę jaka niespodzianka. Ogólnie rzecz biorąc było więcej momentów, kiedy wrażliwcom mogły popłynąć łzy, ale bez przesady. Jak dla mnie pod kątem wzruszeń scena z 11 dystryktu wiedzie prym.

Film skończył się w takim momencie, że najchętniej od razu (gdyby była tylko taka możliwość...) obejrzałabym trzecią część. Albo inaczej. Szybko przeczytałabym "W pierścieniu ognia" i "Kosogłos", a potem obejrzała, żeby znowu nie popełnić tego błędu, który miał miejsce już dwa razy. Czyli skracając moją gadaninę i mówiąc prosto - jestem szalenie ciekawa jak potoczą się dalsze losy Katniss.

Jeśli ktoś się jeszcze zastanawia czy obejrzeć "W pierścieniu ognia" może natychmiast położyć kres swym rozterkom i biec do kina. Ewentualnie szybko rezerwować bilety, bo z nimi może być czasem problem chwilę po tak nagłośnionej premierze. Nie zważajcie na ten ogólny szum, mimo to oglądajcie. Ciekawa i wartka akcja, bardzo dobrze dobrani aktorzy, widoczna staranność w wykonaniu filmu - czego chcieć więcej tego typu produkcji?

PS Tekst z dedykacją dla Mery, która chwilę przed wejściem do kina dostała ode mnie wiadomość ze spojlerem :D

piątek, 22 listopada 2013

"Ani słowa o Zosi!"

"Ani słowa o Zosi!" - Zuzanna Orlińska
 
Źródło okładki: KLIK
Być nastolatką znaczy kształtować swoją osobowość i dojrzewać do odpowiedzialności za swoje czyny. Oczywiście to tylko jedna z wielu definicji tego pięknego etapu w życiu. Myślę, że tak naprawdę dojrzewanie ma różne twarze i etapy. Wszystko zaczyna się, kiedy człowiek ma około 12 lat. Przez ten cały proces młody człowiek przeżywa zazwyczaj pierwsze miłości, rozczarowania, smutki, radości i przygody. No właśnie, dzisiaj na tapecie mamy książkę, w której główna bohaterka wie co nieco o przygodach…
 
Sama nie wiem. Może dorosłość zaczyna się, kiedy pierwszy raz przychodzi nam do głowy, że nasi rodzice są prawdziwymi ludźmi? Że oprócz roli, jaką odgrywają wobec nas, wiodą jeszcze jakieś własne, czasem nawet ukryte przed nami, życie. Jeżeli tak, to bardzo wydoroślałam w czasie tej podróży. ("Ani słowa o Zosi!", str. 94)
 
„Ani słowa o Zosi!” to powieść opowiadająca o Tosi, prawie czternastoletniej dziewczynie. Jej mama jest pisarką popularnych książek dla młodzieży, a tata to mało znany poeta. Pewnego dnia okazuje się, iż mama w celu promocji swoich dzieł musi wyjechać na cykl spotkań autorskich. Pech sprawił, że w tym samym czasie drugi z rodziców również musi opuścić mury mieszkania w celach służbowych. Nastolatka nie ma wyjścia, jest zmuszona wyjechać z matką i jej agentką (jednocześnie przyjaciółką) do Zamościa i w jego okolice. Szybko okazuje się, że te kilka dni będą emocjonujące i pełne niespodzianek.
Od razu lojalnie uprzedzę, nie jest to książka górnych lotów. Niczym szczególnym się nie wyróżnia i łatwo przeoczyć ją w tłumie innych pozycji z tego gatunku. Sztampowa fabuła, niby mało porywające wydarzenia. Jednak nie do końca, w tym wszystkim jest jakieś „ale”, coś prostego, a jakby ukrytego. Czym broni się „Ani słowa o Zosi!”? W kolejnych akapitach postaram się odpowiedzieć Wam na to pytanie i udowodnić, że warto sięgnąć po tę powieść.
Humor, zdecydowanie. Zuzannie Orlińskiej udało się wpleść do historii kilka śmiesznych sytuacji, czy tekstów. Podczas czytania nie jeden raz na mej twarzy wykwitał uśmiech. Wcale nie były to pisane na siłę żarty, które miały być nieudolnie wzorowane na tych dzisiejszej młodzieży, bo wiadomo, że takie udawanie przez dorosłych, że rozumieją język młodzieży często wychodzi groteskowo. Tu humor pojawia się przy okazji, naturalnie i nienachlanie.
Po drugie – brak wulgaryzmów, wampirów i innych przedziwnych stworzeń. Przyznajmy, że ostatnimi czasy pojawiające się książki dla młodzieży bywają nawet odrobinę… demoralizujące? Tak, myślę, iż jest to odpowiednie słowo. Pozycje przesycone agresją, nieuprzejmością, przekleństwami nie wpływają pozytywnie na młodego człowieka. A w dodatku wszystkie nienaturalne istoty i nadludzkie moce. Tutaj już nie chodzi nawet o wpływ, ale o przesyt na rynku wydawniczym. Niby „boom” na wampiry i wilkołaki minął, ale ten motyw co chwilę gdzieś się pojawia. Co poradzić, często właśnie tego typu książki zyskują sobie spore rzesze fanów. W tym wypadku autorce udało się tego uniknąć, a mimo wszystko stworzyć historię, która może spodobać się czytelnikom.
Warto wspomnieć o przyjemnym w odbiorze stylu pisania Zuzanny Orlińskiej. „Ani słowa o Zosi!” nie jest męczącą lekturą i szybko się ją czyta. Co więcej bohaterowie to realnie zarysowane postacie. Tosia, Jasiek i inni mogliby żyć wśród nas, przez co nie ma się wrażenia, iż są „papierowi”.
Nie spodziewajcie się cudów, bo wtedy możecie się na tej książce zawieść. Jednak jeśli podejdziecie do niej z dystansem i pozytywnym nastawieniem, to powinniście być zadowoleni z przeczytania powieści. Sprawdźcie co spotkało Tosię, kogo poznała podczas podróży i dowiedzcie się dlaczego dziewczyna nie ma ochoty słyszeć ani słowa o Zosi.
Za możliwość przeczytanie i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Literatura!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Zapowiedziany konkurs!

Niedawno wspomniałam, że z racji, iż blog 8 grudnia skończy rok zorganizuję konkurs. Stwierdziłam, że zrobię to trochę wcześniej niż będzie rocznica, ponieważ już od jakiegoś czasu w moim domu czeka ciekawa nagroda. Jest nią powieść "Love story" autorstwa Jennifer Echols.

Regulamin:
1. Organizatorką konkursu jestem ja, Owocowa, autorka tego bloga.
2. Fundatorem nagrody (książka "Love story") jest wydawnictwo Jaguar.
3. Konkurs trwa od dzisiaj (18.11.2013 r.) do 10 grudnia 2013 roku.
4. Nagrody wysyłam tylko na terenie Polski.
5. Wyniki zostaną ogłoszone w przeciągu 7 dni od daty zakończenia konkursu.
6. Jeśli zwycięzca nie zgłosi się w przeciągu tygodnia podając adres wysyłki będę zmuszona wybrać kolejną osobę spośród zgłoszonych.
7.. Aby złoszenie do konkursu było brane pod uwagę należy:
-wyrazić w komentarzu chęć wzięcia udziału w konkursie wpisując "zgłaszam się"
-zaobserwować bloga
-polubić Wyspę kultury na facebooku (KLIK)
-podać w komentarzu swój adres e-mail
-zamieścić na blogu podlinkowany do tego posta banner konkursowy
-udzielić odpowiedzi na zadanie konkursowe  - Jaka książka jest według Ciebie idealna do przeczytania przed Bożym Narodzeniem? Należy uzasadnić i po prostu zachęcić do przeczytania tej pozycji.

Zdecydowałam się na takie świąteczne pytanie, ponieważ wyniki zostaną ogłoszone w grudniu, więc myślę, że będzie to pasowało do tamtejszego klimatu :D Wygrać może osoba, która spełni powyższe warunki i udzieli według mnie najciekawszej odpowiedzi na podane powyżej zadanie. Mam nadzieję, że konkurs jest dla Was prosty, a nagroda atrakcyjna. Czekam na Wasze zgłoszenia, liczę, że zgłosi się dużo chętnych. Będę również wdzięczna za każde udostępnienie informacji o konkursie na facebooku i Waszych blogach :)


I jeszcze mały bannerek do zamieszczenia:
 
 
Pozdrawiam,
Owocowa




sobota, 16 listopada 2013

Listopadowe gadanie

Hej, hej!
Ostatnio mało tu się odzywam poza recenzjami i postanowiłam dzisiaj napisać post, w którym trochę poględzę o książkach i nie tylko.
Aktualnie czytam "Kamienie na szaniec", czyli szkolną lekturę, ale być może na bloga też coś o niej napiszę. Zobaczymy :)

Wczoraj pomimo faktu, że czeka stos innych książek wybrałam się do biblioteki. Byłam w takim nastroju, że najchętnie wypożyczyłabym masę książek dla dzieci, zamknęła się w pokoju i je czytała. Niestety na razie muszą one poczekać, ale zaopatrzyłam się w trzy dobrze zapowiadające się pozycje.
 

"Dolina Muminków w listopadzie" idealnie wpasuje się w bieżący miesiąc, a w dodatku jest to pewna zaległość z dzieciństwa, kiedy to Muminków nie poznałam. Dopiero w te wakacje przeczytałam "Małe trolle i dużą powódź", ale to jest jedynie dość krótki wstęp do serii. Potem w moje ręce wpadła pierwsza część "Serii niefortunnych zdarzeń". Tego wyboru nawet sensowanie nie uargumentuję, bo w ogóle nie planowałam zaczynać tej serii, szczerze mówiąc ledwo obiła mi się o uszy. No ale mój wczorajszy nastrój jest jak widać wytłumaczeniem na ten wybór :D I na koniec zdecydowałam się wypożyczyć "Szaleśntwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego, do których przymierzam się już od pewnego czasu.
Niedługo na blogu będzie pojawiało się sporo recenzji (a przynajmniej powinno, mam nadzieję, że znajdę czas na czytanie przy wszystkich szkolnych obowiązkach...). Za kilka dni będziecie mogli przeczytać recenzję książki "Ani słowa o Zosi!", a czy wcześniej uda mi się coć jeszcze na bloga napisać, to się okaże.
A co w grudniu, ktoś pamięta? Jeśli nie, to już przypominam. 8 grudnia mój blog będzie obchodził swoje pierwsze urodziny z czego bardzo się cieszę. Myślę, że z tej okazji uda mi się zorganizować jakiś konkurs z ciekawą nagrodą, więc śledźcie posty :)
Zapraszam jeszcze na fanpage bloga, gdzie informuję o nowych postach. Zachęcam do polubienia - KLIK.
Mam nadzieję, że nie złapał Was czytelniczy kryzys ani jesienna chandra ;) Czytacie coś ciekawego? Miłego weekendu!
Owocowa

czwartek, 14 listopada 2013

"Tak blisko..."

"Tak blisko..." - Tammara Webber
 
Źródło okładki: KLIK
Wystarczy szybkie spojrzenie na tytuł i okładkę, już wiadomo z czym mamy do czynienia. Zwykły, może trochę kiczowaty romans. Nie jestem fanką tego gatunku i nie wielbię powieści, w których głównym i praktycznie jedynym tematem jest miłość. Jednak czasami zdarza mi sie po tego typu książki sięgać, ot dla czystej przyjemności. Tym razem tak było - po prostu byłam tej książki bardzo ciekawa i stwierdziłam, że z chęcią bym ja poznała. Ale czy "Tak blisko" jest pozycją, której warto poświęcić swój czas?
 
Jacqueline niedawno rozstała się ze swoim chłopakiem, a ściślej mówiąc Kennedy zostawił ją nagle po trzech latach związku. Załamana dziewczyna nie może poradzić sobie z bólem po stracie ukochanego i rozpacz pochłania ją do tego stopnia, że nie zdaje egzaminu z ekonomii, chociaż zawsze była wzorową uczennicą. W Haloween Jacqueline pojawia się na imprezie, ale postanawia stamtąd "zwiać", bo kompletnie nie ma ochoty na zabawę. Przy jej ciężarówce napada ją dobry kolega jej byłego chłopaka i próbuje ją zgwałcić. Nagle pojawia się tajemniczy chłopak o imieniu Lucas, który wybawia ją z opresji. Od tego czasu drogi Jacqueline i Lucasa dość często się krzyżują. Pozostaje pytanie: co z tego wyniknie? Tym bardziej, że na horyzoncie pojawia się także niejaki Landon, który pomaga dziewczynie e-mailowo w nadrobieniu zaległości z ekonomii...
 
Powiecie, że brzmi banalnie, a ja się z Wami, Drodzy Czytelnicy zgodzę. Ten zarys fabuły brzmi kiczowato, zupełnie jak całkiem tani, głupiutki romans (w końcu jakby nie patrzeć to jest romans, więc jak ma wyglądać....). Ale chwila, jeszcze nie spisujcie tej książki na straty. Mówi Wam to osoba, która zazwyczaj próbuje wyperswadować swej przyjaciółce wieczne czytanie książek należących do tego gatunku. Przyznaję się bez bicia - "Tak blisko" mi się podobało. Nie zachwyciło, nie było najlepszą poznaną przeze mnie książką w życiu, ale się podobało.
 
Bohaterów jest sporo i według mnie są dosyć dobrze zarysowani. Umówmy się, nie jest to mistrzostwem, ale ja cały czas rozpatruję tę książkę pod kątem faktu, że w moim mniemaniu typowe romansy są "bee". Polubiłam Jacqueline za jej determinację, siłę i wolę walki. Nie była bohaterką, która marzy jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ramionach jakiegoś faceta (ok, miała też takie momenty...). A Lucas... o Lucasie można powiedzieć więcej. Tylko nie chcę zepsuć Wam przyjemności płynącej z czytania, więc postaram się scharakteryzować go zwięźle i bez zbędnych spojlerów. Przede wszystkim to taki sztampowy przystojniak, o którym marzy wiele dziewczyn, ale on jest strasznie tajemniczy i ciężko go przejrzeć. Dodajmy do tego, że ma tatuaże, jeździ na motocyklu i świetnie całuje. Zdaje sobie sprawę, iż brzmi to tak trywialnie, że aż śmiesznie. No ale muszę przyznać, że mnie nie denerwował i faktycznie był intrygujący. Byłam ciekawa jakie tajemnice tak skrzętnie ukrywa przed światem, co też nie pozwala mu do końca się otrząsnąć i powrócić do spokojnego życia. Przez powieść przewijają się również inne postacie - Kennedy, Buck, Erin, Mindi, Maggie, doktor Heller, Chaz - oni odgrywają mniejszą rolę, ale Tammara Webber zadbała o to, żebyśmy o nich na kartach powieści również mogli się czegoś dowiedzieć.
 
Autorka posługuje się przyjemnym, prostym językiem i "Tak blisko" tym zyskuje. Przy romansach czytelniczki chcą odpocząć, a nie czegoś się nauczyć. Chociaż trzeba przyznać, że książka nie jest pozbawiona wszelkich znamion mądrości - ona w gruncie rzeczy też czegoś uczy. Przypomina o tym, że nawet w trudnych sytuacjach należy mieć odwagę i powiedzieć niektóre rzeczy głośno, chociaż one bolą. Musimy szukać w sobie determinacji i odwagi. Ale rzecz jasna Tammara Webber wciąż na pierwszym planie pozostawiła uczucie rodzące się między dwojgiem młodych ludzi.
 
Nie jest to powieść obowiązkowa, ani dogłębnie poruszająca. Można ją zaklasyfikować do tych lekkich, odpowiednich na chwilę relaksu, do przeczytania w momencie, gdy mamy ochotę na niezobowiązującą lekturę. Myślę, że warto po nią sięgnąć i na jakiś czas przenieść się do świata przedstawionego w "Tak blisko". Może i Wy będziecie zadowolone z poznania tej pozycji?
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu jaguar!


poniedziałek, 11 listopada 2013

"Jeśli zostanę"

"Jeśli zostanę" - Gayle Forman
 

Źródło okładki: KLIK
Macie czasem tak, że kupicie jakąś książkę, a ona potem zalega na półce nieprzeczytana? U mnie się takie sytuacje zdarzają. Może nawet nie dlatego, że ja danej pozycji nie chcę przeczytać, bo skoro ją kupiłam, to dlatego, że chciałam dobrowolnie poznać jej treść. Ale czasami zwyczajnie bywa tak, iż na książkę nie mamy w danej chwili ochoty, nie czujemy się zmotywowani do jej przeczytania, chociaż wiemy, że raczej nam się spodoba. Ja tak miałam z „Jeśli zostanę” autorstwa Gayle Forman. Naczekała się na swoją kolej, aż w końcu to poczułam – chęć jej poznania. Rozpoczęłam lekturę i zostałam oczarowana, pozostawiona w osłupieniu i z mętlikiem w głowie.
Pewnego zimowego dnia czteroosobowa rodzina wybiera się na przejażdżkę. Pech – mają wypadek. Mama, tata i syn umierają. Jedynie Mii udaje się przeżyć, ale jest w krytycznym stanie i trafia do szpitala. Dzieje się coś dziwnego. Nastolatka oprócz tego, że jest nieprzytomna, krąży po szpitalu niewidzialna, wśród jej bliskich, którzy przybyli zaraz po tym, gdy dowiedzieli się o całym zajściu. Mia widzi ich zachowanie,  starania,  wspomina swoje dotychczasowe życie. Dziewczyna musi podjąć decyzję – czy chce odzyskać przytomność i przeżyć, czy poddać się i umrzeć.
Doszłam do wniosku, że smutne książki zyskują aprobatę, bo łatwo zagrać na emocjach czytelnika. Kiedy osobę zapoznającą się z książką coś poruszy, to od razu łatwiej odciągnąć jego uwagę od innych elementów powieści. Taka ckliwość to czasami pułapka, która dobrze się sprzedaje i łatwo złapać jej w swe sidła spore grono odbiorców. Jednak nie bójcie się, w tym przypadku jest inaczej. „Jeśli zostanę” jest pozycją dobrą, według mnie, w każdym calu.
Książka jest napisana z perspektywy Mii. Bardzo lubię formę pamiętnikarską i tutaj również się sprawdziła, tym bardziej, że styl pisania autorki jest niezwykle przyjemny w odbiorze. Dzięki niej możemy wczuć się w sytuację głównej bohaterki, poznać jej myśli i zrozumieć dylematy, które nią targają. Przy okazji warto zwrócić uwagę na fakt, że Gayle Forman w całym zamieszaniu nie „zgubiła” postaci. Mia jest bardzo starannie wykreowana. Na kartach powieści można poznać jej osobowość, prześledzić jej życiowe doświadczenia, smutki i radości. Cieszy mnie to, że autorka nie skupiła się tylko i wyłącznie na wypadku i zamieszaniu, które owo wydarzenie wywołało.
Ważne dla mnie jednak jest przede wszystkim to, że „Jeśli zostanę” mnie poruszyło. Dotknęło wrażliwych zakamarków duszy i skłoniło do rozmyślań. W trakcie czytania miałam takie momenty, w których zatrzymywałam się i wracałam kilka linijek wcześniej, by jeszcze raz przeczytać dany fragment. Trafność niektórych spostrzeżeń sprawia, że trudno pozostać obojętnym w stosunku do lektury.
A do kogo jest ta powieść skierowana? Nie chciałabym jej szufladkować, wskazać docelowej grupy wiekowej. Młodzież zapewne się w niej odnajdzie, bo w końcu główna bohaterka jest nastolatką i w swoich wspomnieniach zawarła takie sytuacje, które wielu z nas się przydarzają. W powieści jest mowa o pierwszej miłości, o problemach, które na drodze takiego uczucia stają. Jest też mowa o pasji, o wyborach jakie stawia życie przed młodym człowiekiem. Gayle Forman w zgrabny sposób wplotła do „Jeśli zostanę” także odrobinę problemów rodziców Mii, więc z tego powodu (jak i z innych) powinna wpasować się również w gust starszych czytelników. To po prostu powieść uniwersalna.
Polecać już chyba nie muszę, ale jeszcze dla samej zasady i pewności napiszę: polecam, powinniście sięgnąć po tę powieśc. A jeśli teraz nie czujecie natychmiastowej potrzeby jej poznania, to dajcie sobie trochę czasu. Myślę, że ta książka na Was poczeka, tak jak poczekała na mnie i wkradła się w moje czytelnicze życie w odpowiednim momencie.


środa, 6 listopada 2013

"Kurs szczęścia"

"Kurs szczęścia" - Beata Pawlikowska
 
Źródło okładki: KLIK
Kilka miesięcy temu miałam okazję czytać książkę "W dżungli podświadomości". Krótko mówiąc nie byłam zadowolona z lektury, co wyraziłam w swojej niezbyt pochlebnej opinii. Nie miałam ochoty sięgać po drugi tom z tej serii i "Księgę kodów podświadomości" sobie odpuściłam. Nie planowałam czytać którejś z kolejnej części, ale któregoś razu przeglądając plan wydawniczy wydawnictwa G+J wpadłam na "Kurs szczęścia". Co tu dużo mówić, tytuł mnie zaintrygował, a że czułam akurat wewnętrzną potrzebę przeczytania tego typu publikacji, postanowiłam dać Beacie Pawlikowskiej szansę. Czy żałuję?
 
W tym tomie Autorka skupiła się na tym, aby wytłumaczyć czytelnikom co należy robić, aby poczuć się szczęśliwym człowiekiem. Stosując liczne porównania przekazuje nam swoją wiedzę zgromadzoną na podstawie życiowych doświadczeń. Lecz nie jest to "sucha" książka, która przeznaczona jest do szybkiego przeczytania "od deski do deski" i porzucenia w odległy kąt pokoju. Opiera się ona głównie na ćwiczeniach, które niekiedy zmuszają do wysiłku.
 
Mam mieszane uczucia, znowu. Plusem książki jest styl pisania Beaty Pawlikowskiej. "Kurs szczęścia" jest napisany w sposób zrozumiały i wydany w bardzo przejrzystej formie. Nie mamy tam licznych, niezrozumiałych naukowych wyrażeń, które utrudniałyby zrozumienie tekstu, gdyż Autorka zadbała, by relacja na drodze nauczyciel - uczeń była dogodna. Jednak właśnie - tu pojawia się szkopuł. Bowiem niektórzy pewnie woleliby czuć, iż ktoś, kto tę książkę napisał, czuje się na równi z nami. A tu można poczuć się traktowanym odrobinę z góry. Mi to szczególnie nie przeszkadzało, ale spostrzegłam to i uważam, że warto o tym wspomnieć.
 
Ćwiczenia, które zalecane są w "Kursie szczęścia" bywają irytujące. O dziwo, w tym wypadku przymiotnik "irytujące" można uznać za pozytywny. Chodzi o to, że one zmuszają do wysiłku i pracy, więc spore grono odbiorców może się przy tym denerwować i czuć prawie jak w szkole wypełniając liczne zadania. Jednak wydaje mi się, że są skuteczne, a Ci, którzy je wykonają, poczują satysfakcję.
 
Pozostaje kwestia: co ja mam do tej książki, skoro twierdziłam, że mam mieszane uczucia, a jak na razie wypowiadam się o niej raczej pozytywnie. Trudno udzielić mi jednoznacznej odpowiedzi. Ja się jakoś w pełni do publikacji Beaty Pawlikowskiej nie mogę przekonać. Chyba nie do końca trafiają do mnie niektóre stwierdzenia tej Pani. Jednak z drugiej strony nie chcę Was do przeczytania książki z tego powodu zniechęcać, bo to od człowieka zależy, jak dany tekst odbierze.
 
Czy sięgnę po jeszcze inne książki tej Autorki? Nie wiem. Już raz wydawało mi się, że nie mam na to ochoty, a jednak zmieniłam zdanie i czas zweryfikował moją decyzję. Teraz dam sobie trochę czasu na odpoczynek od jej psychologicznych rozważań. Może powinnam spróbować zapoznać się z czymś należącym do literatury podróżniczej...?


sobota, 2 listopada 2013

"W 80 dni dookoła świata"

"W 80 dni dookoła świata" - Juliusz Verne
 
Źródło okładki: KLIK
Lubisz dalekie, długie podróże? A może w swoim życiu nie miałeś jeszcze ku temu dużo okazji, lecz zawsze na samą myśl o jakiejś wyprawie pojawia się w Twojej głowie tysiąc myśli i pomysłów co też warto by było kiedyś zobaczyć? Nie martw się. Nawet jeśli obowiązki lub budżet uniemożliwiają Ci na przykład zobaczenie odległego kraju z pomocą przyjdą Ci książki. A dziś konkretniej mam na myśli jedną książkę, dzięki której przez pewien okres czasu mogłam przejechać kulę ziemską przeżywając niezliczoną ilość przygód. A mowa tu o znanej, lubianej od pokoleń pozycji „W 80 dni dookoła świata” autorstwa Juliusza Verne.
Fileas Fogg to spokojny mieszkaniec Londynu należący do klubu „Reforma”. Pewnego dnia podczas spotkania z klubowiczami informuje ich, że czytał, iż możliwe jest przemierzenie świata w 80 dni. W wyniku ogólnego niedowierzania i głosów sprzeciwu Fogg podejmuje wyzwanie – spróbuje pokonać nasz glob w 80 dni. Jeśli to mu się nie uda zapłaci im dwa tysiące funtów. Tak rozpoczyna się jego wielka przygoda.
Dlaczego wcześniej nie sięgnęłam po tę powieść? Chybato spowodowane faktem, iż literatura przygodowa nie należy do moich ulubionych. W każdym razie niedawno nadrobiłam zaległości. Wiecie co? Przez te sto dwadzieścia stron świetnie się bawiłam i odwiedziłam wiele ciekawych miejsc, było warto.
Bohaterowie są dobrze zarysowani i czytając mamy okazję dobrze ich poznać. Fileas Fogg jawi się jako człowiek opanowany, dystyngowany i honorowy. Nawet w chwilach, gdy jego zwycięstwo stawało pod znakiem zapytania nie dawał innym spostrzec na swej twarzy choćby cienia niepokoju. Zawsze spokojny, myślący racjonalnie. Te cechy pozwoliły mu poradzić sobie z wieloma trudnymi sprawami. Również pomocnik Fogga, Passepartout jest dokładnie wykreowany. Juliusz Verne uczynił z niego człowieka oddanego i sympatycznego. Jego usposobienie sprawiło, że polubiłam go już od pierwszych stron historii. Warto wspomnieć również o Fixie i Pani Audzie. Co prawda ich poznajemy odrobinę później, ale muszę przyznać, iż te postacie urozmaiciły książkę.
„W 80 dni dookoła świata” jest pozycją, która przekazuje czytelnikom pewne wartości. Przypomniała mi, że nie można oceniać ludzi pochopnie i przez pryzmat pewnych spraw (tak, jak uczynił tutaj komisarz Fix). W dodatku oddanie Passepartout uświadomia, że nie możemy wątpić w swoich przyjaciół i powinniśmy być w stosunku do nich lojalni. Powieść ta zachęca również do zainteresowania się tym, co ma nam do zaoferowania świat bogaty w wiele zabytków i ciekawych miejsc. Być może dzięki tej książce jakiś młody człowiek odkryje w sobie powołanie do bycia podróżnikiem?
Jest to powieść w sam raz na bure, jesienne wieczory. Z tytułu bardzo znana, ale warto się zastanowić czy kojarzycie też dokładnie jej treść. Jeśli nie, dajcie się ponieść magii podróży i przeczytajcie tę książkę. Krótka, przyjemna, dobrze napisana, z całą masą przygód – to jest właśnie „W 80 dni dookoła świata”.
 
Zapraszam na fanpage bloga na facebooku - KLIK


środa, 30 października 2013

Krótki wywiad

Nie wiem czy wiecie, ale uwielbiam serię "Pamiętnik nastolatki". Przygody Natki bardzo mnie pochłaniają, być może dzieje się to za sprawą lekkiego stylu pisania Beaty Andrzejczuk. W dodatku widać, że Autorka rozumie współczesną młodzież, więc powieści z tej serii są bardzo życiowe. Aktualnie jestem w trakcie czytania siódmej, już ostatniej części PN. Z jednej strony cieszę się, że poznam zakończenie, ale z drugiej szkoda mi, że będę musiała rozstać się z bohaterami (pozostanie mi jedynie wracać do poprzednich części). Ale przejdźmy do meritum. Bowiem jakiś czas temu zadałam Pani Beacie Andrzejczuk kilka pytań, czego owocem jest ten krótki wywiad. Zapraszam do przeczytania :)
Moja ulubiona częśc
Ja: 1. Jak zaczęła się Pani przygoda z pisaniem? Interesowało to Panią "od małego", czy przyszło jakoś z biegiem czasu?
Beata Andrzejczuk: Przyszło z biegiem czasu. Wcześniej lubiłam pisać, ale to tak bardziej na zasadzie: lubię pisać, jeść dobrą czekoladę, obejrzeć dobry film itd. Ot, bez większego znaczenia :)
J: 2. Czy ma Pani taką osobę, która zawsze czyta na bieżąco najnowsze zapiski do powieści, którą aktualnie się Pani zajmuje? Czy woli Pani trzymać wszystko w tajemnicy, a dopiero potem prezentować komuś gotowe dzieło?
B.A.: Pierwszą osobą, która czyta całość jest zawsze mój wydawca. Przy serii PN, dużo pomogła mi Martynika, ale ona czytała fragmenty, nie całość.
J: 3. Jest Pani zadowolona, kiedy kończy Pani pracę nad każdą kolejną książką? Bo że czytelnicy są, to wiadomo, ponieważ seria "Pamiętnik nastolatki" cieszy się sporą popularnością. A jak to wygląda z Pani perspektywy, oddycha Pani z ulgą, czy raczej twierdzi, że mogło być lepiej?
B.A.: Jestem szczęśliwa, gdy pod kolejną książką piszę : ,,Koniec" Myślę, że to normalna cecha i wiele osób cieszy, gdy coś kończy: remont domu, wypracowanie, projekt itd. Natomiast na tym etapie zupełnie nie potrafię ocenić, czy napisałam dobra książkę, czy bardzo słabą. Na tym etapie nie ma się zupełnie dystansu. Ocenić mogę (ze swojej perspektywy) dopiero po upływie kilku miesięcy.
J: 4. Pod koniec września wychodzi ostatnia, siódma część PN. Będzie Pani tęskniła za Natką, Maksymem i resztą bohaterów? Czy uważa Pani, iż kolejne części byłyby pisane już na siłę i lepiej zająć się kolejną książką, która wyjdzie pod szyldem Klubu Pamiętnika Nastolatki? (pytania były zadawane we wrześniu)
B.A.: Zżyłam się z bohaterami PN. Będę tęskniła, ale kolejne części to byłaby już seria dla dorosłych kobiet, a ja pragnę pozostać przy młodzieżówkach.
J: 5. Zawsze stara się Pani planować jak potoczą się losy bohaterów i jak zakończy się książka? Czy siada Pani i pisze pod wpływem chwili?
B.A.: Nigdy nie planuję. Nie potrafię pisać według konspektów. Ja sama lubię, gdy mnie moi bohaterowie zaskakują, gdy mi się wymykają spod kontroli. To jest wówczas ekscytujące.
J: 6. Skoro jest Pani pisarką, to zapewne są takie książki, które mogłaby Pani polecić swoim czytelnikom. Zdradzi Pani tytuły dzieł, które według Pani warto poznać?
B.A.: Ja się wychowałam na książkach Krystyny Siesickiej, ale gdy poleciłam ją przyjaciołce Martyniki, to jej się nie podobała. Była dla niej niezrozumiała. Ja myślę, że powinno się zaczynać przygodę z czytaniem od książek, które nam się po prostu podobają, a każdy ma inny gust więc zachęcam do poszukiwań.
Bardzo dziękuję, że zechciała Pani udzielić odpowiedzi na te kilka pytań :)

A Wy znacie "Pamiętnik nastolatki"? Jeśli nie, to mam nadzieję, że tym postem zachęciłam Was do rozejrzenia się za całą serią. Gorąco polecam ;)

sobota, 26 października 2013

"Mój Adam"

"Mój Adam" - Ewa Nowak

Źródło okładki: KLIK
Wstępy do recenzji książek o miłości i związkach wydają mi się szalenie banalne. No bo co nowego można odkryć w tej sprawie? Wiadomo, że miłość jest ważna, potrzebna, że to niezwykle silne uczucie. I ja nic nadzwyczajnego tu nie zawarłam. Jednak należy pamiętać, że pod przykrywką ckliwości i wyświechtanego już tematu kryją się naprawdę ważne sprawy. Nawet, jeżeli czytając kolejny raz o sile miłości powiecie "to już było, nuda". Czasem okazuje się, że niektórym Autorom udaje się spojrzeć na takie sprawy z ciekawszej strony i ująć wszystko w niby banalne, lecz interesujące wydarzenia.


Odnoszę wrażenie, że ten wstęp wyszedł strasznie chaotyczny i niezrozumiały. A więc należy się Wam kilka słów wyjaśnień. "Mój Adam" to najnowsze dzieło Ewy Nowak, które całkiem niedawno ukazało się w księgarniach. Tym razem mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań. Każde z nich dotyczy sfery związków i miłości. Paradoksalnie każde z opowiadań jest do siebie bardzo podobne, a jednocześnie całkiem inne.

Autorce udało się ująć ten temat w ciekawy sposób. Jeden rozdział dotyczy konkretnej, odrębnej historii. Właśnie dlatego każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mamy przeróżne scenariusze, ciekawych bohaterów i to wszystko jest napisane prostym, poprawnym stylem. Widać, że Ewa Nowak to już dojrzała pisarka, a nie debiutująca, dopiero próbująca swoich sił autorka.

Książkę rozpoczyna opowiadanie zatytułowane "Co ja właściwie zrobiłam?".  Niby zwykłe, lecz stawiające przed nami trudne i ważne pytanie, na które do dzisiaj ciężko udzielić mi jednoznacznej odpowiedzi. Następne w kolejce są "Ciocie Marylki". O relacjach córki z nowym mężczyzną jej matki. Znowu mające w sobie pewną głębie, pomimo prostoty. "Dobra ocena" mówi według mnie o pewnej niedojrzałości niektórych nastolatków do związków i do miłości. "Kogoś trzeba poświęcić" już o dojrzalszej kobiecie, która jest postawiona przed strasznie trudną decyzją. "Ostrosłup prawidłowy o podstawie czworokątnej" oraz "Ostatni raz" może nie zapadające szczególnie w pamięć, Chociaż to nie znaczy, że gorsze. "Ten moment" zrobił chyba na mnie największe wrażenie. Być może dla kogoś niczym się nie wyróżni, myślę, że dla każdego inne opowiadanie może stać się bliskie. Mnie poruszyło akurat to, boleśnie uświadamiając pewne sprawy. "Nasze szczęście" w zasadzie jakoś szczególnie mnie nie ujęło, ale to nie zmienia faktu, że dotyczy spraw ważnych. "Już mnie nie denerwuje" przypomina, że coś się kończy, coś się zaczyna. O radzeniu sobie ze słabnącym uczuciem i niezrozumieniem z drugą połówką. "Pomyłka", pokazująca jakie figle może spłatać los i co znaczy zbieg okoliczności. "Nie szukaj doskonałości" trochę smutne, bo przypominające o tym, że wiele związków kończy się nieoczekiwanie, wydawać by się mogło, że w najmniej spodziewanym momencie. Chociaż... czy któryś moment byłby w ogóle odpowiedni i niezaskakujący? "Kiełczewski" kończący zbiór opowiadań. O nagłej fascynacji z niekoniecznie słodkim skutkiem.

Tak oto w sumie książka zawiera 12 opowiadań. Wszystkie napisane według mnie na podobnym poziomie, a to, że niektóre bardziej przypadły mi do gustu, inne odrobinę mniej, to już prywatne odczucia. Jednak pisząc tę recenzję doszłam do wniosku, że "Mój Adam" nie podobał mi się tak, jak "Bransoletka". Nie zrozumcie mnie źle, ja uważam, że to dobra pozycja. Tylko, że zdaję sobie sprawę, iż po przeczytaniu wiele opowiadań "zlało mi się" i pewnie po tytułach nie potrafiłabym z pamięci wymienić o czym było poszczególne z nich bez zerknięcia i sprawdzenia. Może na "Mojego Adama" trzeba trafić będąc trochę starszym i mając więcej niż piętnaście lat? Chociaż z drugiej strony odnoszę wrażenie, iż młodzież powinna czytać takie publikacje, aby wyciągnąć pewne wnioski i czegoś się nauczyć.

Na koniec mogę powiedzieć tyle - nie skreślajcie "Mojego Adama", bo jest wart uwagi. Tylko zastanówcie się kiedy po niego sięgnąć. Wydaje mi się, że po prostu po przeczytaniu 12 opowiadań o związkach zrobiło mi się tego odrobinę za dużo, a wszystkiego i tak nie zdołałam zapamiętać. Ale polecam, mimo wszystko polecam.

niedziela, 20 października 2013

John Legend czaruje, czyli tym razem nie o książkach

Nie jestem dobrze obeznana w świecie muzycznym i ten książkowy jest mi zdecydowanie bliższy. Jednak to nie oznacza, że muzyki nie słucham. Słucham dla przyjemności, relaksu i pięknych tekstów. Mam kilka ulubionych zespołów, czasami zauważę coś innego. I tak jakoś, o ile mnie pamięć nie myli, w sierpniu "wpadłam" na Made to love. Spodobało się... I słuchałam co jakiś czas tej piosenki nie zagłębiając się szczególnie w inne utwory tego samego wykonawcy. Ale potem nadeszła fascynacja innymi piosenkami i okazało się, że na najnowszej płycie Legenda są też inne melodie, które jeszcze bardziej mi się spodobały. Mowa tu przede wszystkim o dwóch piosenkach. Pierwsza z nich nosi tytuł Save the night i jest według mnie cudowna (tutaj mogłabym wymienić masę innych pełnych entuzjazmu epitetów, ale Wam tego oszczędzę). Nie potrafię opisać co mnie tak w tym utworze urzekło... W każdym razie uwielbiam słuchać tej piosenki przed snem, odrabiając lekcje, ucząc się (zdaję sobie sprawę, że to nie jest raczej utwór do takiej czynności przeznaczony, ale dzięki tej piosence nawet to, co związane ze szkołą staje się mniej denerwujące), uwielbiam ją śpiewać i po prostu czuć. A pod numerem czternastym na krążku kryje się You&I. Klimatyczne, z jakąś wyczuwalną być może tylko dla mnie nutką tajemniczości. Ładne, ładne... Oczywiście na płycie jest więcej interesujących melodii i być może dla kogoś z Was inne utwory wydadzą się lepsze. Warto sprawdzić, posłuchać, zagłębić się w płytę Love in the future, może i Wy odkryjecie w niej coś szczególnego.

sobota, 19 października 2013

"Karminowy szal"

"Karminowy szal" - Joanna M. Chmielewska
 
Źródło okładki: KLIK
Przyjaźń to coś pięknego. Chociaż brzmi to strasznie banalnie i ckliwie, to jednak taka jest prawda. Nie wyobrażam sobie życia bez tych strasznie ważnych dla mnie osób. Niestety czasami tak bywa, iż szkolne przyjaźnie po czasie się "rozmywają" i ludzie patrzą na nie jedynie z sentymentem, zupełnie jakby nie pamiętali, że kiedyś te szkolne znajomości były jednymi z ważniejszych spraw. Jednak czasami bywa też tak, że stare przyjaźnie da się kontynuować nieprzerwanie przez bardzo długi czas. A jeśli nie kontynuować, to odnowić. Tak, jak w "Karminowym szalu".
 
Magda, Marta i Maria poznały się w ośrodku, do którego z powodu choroby uczęszczały. To tam się uczyły i przeżywały wiele przygód. Nie zawsze dobrych, czasami takich, które zostały przez wiele lat przemilczane. Pewnego dnia Magda, Marta i Maria postanawiają się spotkać. W taki oto sposób odnowią swoją dawną znajomość i postanowią zrobić coś, co pozwoli im chociaż w małym stopniu zapomnieć o pewnej skrzętnie ukrywanej sprawie.
 
"Karminowy szal" zapowiadał się bardzo obiecująco. Dość pozytywnie nastawiona do lektury rozpoczęłam czytanie. Po przeczytaniu ostatniej strony mogę powiedzieć, że mam co zarzucić tej książce, więc bez mojego marudzenia się nie obejdzie. Ale nie martwcie się, na minusach się nie kończy, bo książka ma też swoje mocne strony!
 
Nie chciałabym za dużo zdradzać, ale napiszę, że powieść trochę za bardzo przypominała mi "Poduszkę w różowe słonie" tej samej Autorki. I nie chodzi mi tu o styl pisania Pani Chmielewskiej (na marginesie - poprawny i adekwatny obyczajówce), czy inne tego typu detale. Mam raczej na myśli fabułę. Niby było inaczej, ale według mnie na korzyść książce by wyszło, gdyby tajemnica dotyczyła czegoś innego. A tak to poczułam się jakbym dostała jedynie "powtórkę z rozrywki". A szkoda, bo podejrzewam, że gdyby nie ten szkopuł, to byłabym bardziej zadowolona z lektury.
 
Na szczęście, tak jak już wspominałam, można ten powiedzieć o książce coś pozytywnego. Bowiem "Karminowy szal" nie dotyczy jedynie przeszłości, ale też tego co dorosłe Magda, Marta i Maria przeżywają aktualnie. W zgrabny sposób przeplata się to ze wspomnieniami i taki zabieg mi odpowiadał. A te trzy dorosłe kobiety przeżywają akurat ważne da nich chwile. Właśnie dlatego w powieści można przeczytać o ich rozterkach, problemach, miłościach, radościach, po prostu o życiu.
 
Nie do końca wiem jak mam ocenić książkę pod względem bohaterów (a raczej głównie trzech najważniejszych bohaterek, bo to o nich dowiadujemy się w tej historii najwięcej). Powiedzenie, że były do siebie podobne i nijakie minęłoby się w moim mniemaniu z prawdą. Lecz napisanie, że bardzo się do nich przywiązałam i poczułam, że między nimi a mną wytworzyła się taka nić porozumienia, też nie odpowiada moim odczuciom po przeczytaniu. Dlatego stwierdzę jedynie, że są dosyć dobrze wykreowane, a to jak je czytelnicy odbiorą to chyba indywiduana sprawa.
 
Czy polecam? Mimo wszystko tak, ale bardziej tym, którzy nie czytali "Poduszki w różowe słonie" (co nie oznacza, że Ci którzy ją czytali mają od razu "Karminowy szal" spisać na straty, niech się po prostu zastanowią). To książka, która pokazuje zarówno blaski i cienie ludzkiego żywota. Można z nią spędzić miło czas, a tego typu powieści przydadzą się na długie, jesienne wieczory.
 
Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu MG!
 


niedziela, 13 października 2013

"Bransoletka"

"Bransoletka" - Ewa Nowak
 
Źródło okładki: KLIK
Powstała cała masa książek opowiadających o nastolatkach. Poziom tego typu powieści to już zupełnie inna sprawa... Z lekkim wahaniem pokuszę się nawet o stwierdzenie, że większość z nich jest słabych i nijakich. Ale oczywiście taka sytuacja nie może mieć miejsca, gdy autorką jest Ewa Nowak. Ta pisarka kolejny raz udowodniła, że ma niebywały talent nie tylko do pisania, ale też do rozumienia współczesnej młodzieży.
 
"Trzeba sobie podziękować za to, czego się razem dokonało, docenić to, co kto komu dał i grać z nowymi ludźmi w następnym przedstawieniu." ("Bransoletka, str. 243)                      
 
Weronika twierdzi, że nie ma łatwego życia. Mama w ogóle jej nie słucha, a tata i brat wiecznie się z niej naśmiewają. W dodatku ze swoją przyjaciółką Magdą powoli traci kontakt i nie potrafi się z nią dogadać. Kiedy na szkolnej wyciecze poznaje Łukasza jest nim wręcz oczarowana i schlebia jej fakt, że ktoś się nią zainteresował. Chłopak proponuje jej wyjazd na ferie na warszaty teatralne, a ona nie kryje entuzjazmu i chętnie przystaje na jego propozycję. Jednak jej radość kończy się wraz z chwilą, gdy okazuje się, iż Łukasz szukał jedynie kogoś, kto będzie mógł pojechać na jego miejsce, gdyż on woli wybrać się z tatą w Alpy. Weronika jest załamana i jedzie na warszaty z ogromną niechęcią i złym nastawieniem. Okazuje się, że te z pozoru nic nieznaczące dwa tygonie to prawdziwa lekcja życia, a po wyjeździe wiele spraw ulegnie zmianie.
 
Już po wstępie najprawdopodobniej domyśliliście się, że będzie to pozytywna recenzja. Ale to nie jest jedynie pozytywna opinia, bo ja jestem tą książka zachwycona! Miałam okazję w swoim życiu przeczytać już niejedną powieść spod pióra Ewy Nowak, lecz "Bransoletka" na tle tych książek Autorki, które czytałam wypada najlepiej.
 
Książka obfituje w wiele interesujących wydarzeń i strasznie wciąga, przez co nie mogłam się od niej oderwać. Wyglądało to w ten sposób, że zaczęłam ją piątkowego wieczoru, a w sobotę po południu miałam już lekturę za sobą. Być może działo się to także za sprawą krótkich rozdziałów. Gdy kończyłam jeden w mojej głowie pojawiała się myśl "następny taki krótki, przeczytam chociaż jeszcze ten", ale zazwyczaj na jednym się nie kończyło, bo z ciekawości rozpoczynałam kolejny.
 
Bohaterowie w przypadku "Bransoletki" to temat rzeka. Postacie w książce są barwne i nietuzinkowe. Weronika w roli szukającej sensu życia nastolatki sprawdziła się idealnie. Bardzo ją polubiłam, bo nie traktowałam jej jedynie jako bohaterki książkowej. Bowiem była ona przedstawiona w taki sposób, że bez problemu można uznać, iż ktoś taki jak ona żyje naprawdę. Jednak na niej nie kończy się fenomen postaci powieści. Ogólnie uczestnicy warsztatów byli charakterystyczni i dobrze wykreowani. Kasia, Rita, Irena, Karol, Olek, Tomek to grupa tak fascynująych osobowości, że aż mi trochę szkoda, iż mogłam ich poznać jedynie na kartach książki, a nie naprawdę.
 
Kto zna choć trochę twórczość Ewy Nowak zapewne wie, że pisze ona z niebywałą lekkością. Lecz w "Bransoletce" urzekło mnie coś jeszcze - trafność spostrzeżeń. Dzięki nim pozycja nabiera dużej wartości i z powodzeniem możemy się z niej czegoś nauczyć. Zamieszczony w recenzji cytat to jedynie malutka część tego, co kryje w sobie książka.
 
Jak podsumować tak dobrą książkę? Wydaje mi się, że wytarczy, że po nią sięgniecie, a ona sama się obroni. "Bransoletka" to dowód na to, iż literatura młodzieżowa to nie tylko durne opowieści o niczym. Polecam, tylko tyle (lub aż tyle) mogę teraz zrobić.


piątek, 11 października 2013

Stało się...

Źródło okładki:  KLIK
Stało się. Tak jak zapowiadałam adres bloga uległ zmianie. Teraz możecie czytać moje teksty pod adresem www.wyspa-kultury.blogspot.com. Ale dlaczego tak właściwie to zrobiłam? Powód jest prosty - poprzedni mi się nie podobał. Takim oto sposobem narodził się w mojej głowie plan, a dzisiaj go zrealizowałam. Zmianie uległ też wygląd bloga, m.in. pojawił się nowy nagłówek zrobiony przez moją przyjaciółkę (dziękuję :*). Dodatkowo od dzisiaj możecie śledzić mojego bloga na facebooku KLIK. Oczywiście zachęcam do polubienia :) Jak będzie wyglądała sprawa z obserwatorami przez bloggera tego nie wiem, być może trzeba będzie uczynić to jeszcze raz, ale myślę, iż nie będzie to stanowiło dla Was problemu. No tak... a więc rozgośćcie się na tej oto Wyspie Kultury. Już niedługo nowe posty.
Pozdrawiam,
Owocowa

środa, 9 października 2013

"Dziedzictwo"

"Dziedzictwo" - C.J. Daugherty
 
Mamy w swoim życiu grono zaufanych osób, takich, którym powierzamy swoje sekrety i nie wyobrażamy sobie bez nich życia. A teraz pomyślcie - jakbyście się czuli, gdyby któraś z tych osób Was zdradziła, okłamywała? Niepokojące, prawda? Właśnie z takim problemem muszą zmierzyć się bohaterowie "Dziedzictwa", czyli kontynuacji bestsellerowej powieści "Wybrani".

Allie po wakacyjnej przerwie wraca do Akademii Cimmeria. A nowy rok szkolny oznacza kolejne przygody, gdyż szkoła jest w niebezpieczeństwie. Nathaniel czuwa i tylko czeka na odpowiedni moment...

Pamiętam jak na początku kwietnia czytałam "Wybranych". Ależ mi się podobało! I nareszcie po kilku miesiącach oczekiwania miałam okazję zapoznać się z "Dziedzictwem". Tylko czy się nie zawiodłam? Wiadomo jak to czasami bywa z wyczekiwanymi kontynuacjami. Jednak możecie być spokojni. Druga część jest równie dobra i spędziłam z nią bardzo miło czas.

Akcja cały czas pędzi na przód i Autorka zadbała o to, by czytelnicy nie mieli czasu na nudę. Od książki wręcz ciężko się oderwać i bez przerwy byłam ciekawa jaki los C.J. Daugherty zgotowała bohaterom na kolejnych stronach. Dodatkowo zazwyczaj rozdziały kończyły się w takich momentach, iż mimowolnie zaczynałam kolejny, by sprawdzić jak też potoczyła się konkretna sytuacja.

W powieści mamy całą paletę różnych osobowości. Można tu spotkać zarówno tych, których łatwo polubić, jak i takie postacie, z którymi nie chcielibyśmy mieć do czynienia w prawdziwym życiu. Bardzo lubię Allie i myślę, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. Co tu dużo mówić, przez te dwie części się do niej przywiązałam. Mimo to, nie tylko ona jest postacią, którą zaskarbiła sobie moją sympatię. Do tego grona mogę również zaliczyć intrygującego Sylvaina, bystrą Zoe, sympatyczną Nicole i Rachel - przyjaciółkę Allie. Za to Carter w tej części bywał irytujący, a podobna sytuacja ma się oczywiście z Katie.

"Dziedzictwo" to naprawdę godna polecenia, wciągająca, dobrze napisana, pełna tajemnic książka. Cieszę się, że udało mi się przeczytać kontynuację "Wybranych", lecz z drugiej strony trochę mi szkoda, że to już za mną. Nie wiedziałam, że aż tak stęskniłam się za twórczością C.J. Daugherty. Aż do momentu, gdy zaczęłam czytać "Dziedzictwo".. Pociesza mnie jedynie fakt, że to nie ostatnia część przygód uczniów Akademii Cimmeria. Polecam, polecam, polecam!
 
~~~
 
Najprawdopodobniej od piątkowego popołudnia/wieczoru blog będzie dostępny pod nazwą wyspa-kultury.blogspot.com. Planuję też wprowadzić zmiany w wyglądzie bloga, ale jak do końca się wszystko potoczy, to okaże się w piątek.
 
Co do recenzji - pewnie zauważyliście, że brakuje okładki. Niestety dzisiaj blogger najwyraźniej postanowił spłatać mi figla i nie udało mi się wrzucić grafiki do posta.